Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Tysiąc dni bez wyborów. Tysiąc dni dla Republiki

Jakub Wygnański. Fot. Dorota Kaszuba/Muzeum Powstania Warszawskiego, Michał Warda

W czasie pomiędzy wyborami politycznej Wojnie na Górze trzeba dawać odpór obywatelskim Pokojem na Dole. To nie może być bierne oczekiwanie, lecz aktywne działanie. Przedstawiam pomysły do dyskusji.

Ostrzegam, że tekst jest długi – bo dotyczy spraw ważnych: długiego okresu bez żadnej kampanii wyborczej, jaki przed nami. Jest też zachętą do myślenia na długi, a nie krótki dystans. Trzeba więc to robić z rozmysłem. Ale gdyby ktoś już zupełnie nie potrafił czytać takich długich opracowań – niech zacznie od końca, gdzie proponuję konkretne działania. Może potem wróci do początku, żeby przeczytać, dlaczego je proponuję. 

*

Zdarzyło się coś ważnego. Właściwie prawie się zdarzyło. Było blisko do zmiany na stanowisku prezydenta. Tak się jednak nie stało. Wielu – w tym ja – pragnęło tej zmiany. Igraliśmy z nadzieją. Znów zawiodła. Mogło być inaczej. 

Czeka nas teraz (już się zaczął) nieuchronny – miejmy nadzieję, niezbyt długi i niezbyt niszczący – czas wzajemnych oskarżeń. Miałbym w tej sprawie do dodania swoje pięć groszy, ale zaniecham. Taki obrót spraw jest, moim zdaniem, wynikiem braku kooperacji po stronie opozycji. Po raz kolejny jej liderzy zapodziali gdzieś bardzo ważny guzik z napisem „współpraca”. Owszem, istotą polityki jest rywalizacja, budowanie własnej pozycji etc., ale zdarzają się sytuacje, kiedy racja stanu powinna być ważniejsza. 

To nie pierwszy raz, kiedy ów „guzik” się zapodział… Tak było też np. w przypadków ostatnich wyborów do Senatu. Wiem, że niektórzy przedstawiają ów bardzo ograniczony sukces w wyborach do Senatu jako wynik udanej kooperacji partii opozycyjnych. Niezupełnie tak było. Owszem pojawiały się wezwania do szukania wspólnych ponadpartyjnych kandydatów, do przeprowadzenia prawyborów itd. Mimo wielu tygodni starań, mimo tego, że właściwie wszyscy liderzy opozycji zadeklarowali poparcie dla tego pomysłu, w praktyce skończyło się na deklaracjach. Jedyne, co udało się osiągnąć (w niektórych okręgach), to zaniechanie konkurencji między partiami (w praktyce odstąpienie od wystawienia kontrkandydata). To nie to samo co wyłonienie wspólnych kandydatów, którzy mieliby znaczenie większe szanse. Szkoda. Na szczęście udało się, ale ledwo się udało. Przewaga jest bardzo chwiejna. 

Dosłownie w najbliższych dniach zdolność do kooperacji zostanie poddana kolejnej próbie. Okaże się, czy uda się porozumieć w sprawie kandydatury na nowego Rzecznika Praw Obywatelskich. To po raz kolejny „moment”, w którym roztropne współdziałanie wielu środowisk (organizacji, partii, parlamentu – zarówno Sejmu, jak i w szczególności Senatu) pozwoliłoby powierzyć to ważne stanowisko komuś, kto będzie pełnić je bezstronnie i kompetentnie.  

Służba Republice nie polega na zwycięstwie jednego ugrupowania. Obrona Republiki to obrona reguł. Służyć Republice to nie chcieć monarchii, jedynowładztwa, oligarchii

Nie wiem, jak wypadnie ten test, ale ciągle wierzę, że warto proponować scenariusze opierające się na założeniu współpracy. Dlatego pozwalam sobie zaprezentować pewną ideę, marzycielski scenariusz dotyczący najbliższych – nazwijmy je symbolicznie – 1000 dni. Używam tej liczby jako symbolicznego określenia czasu, jaki dzieli nas od kolejnych wyborów (przy założeniu, że ich termin nie zostanie zmieniony). 

Tysiąc dni to jednocześnie dużo i mało, czy raczej: długo i krótko. Szczególnie długo dla tych, którzy uznają wybory i towarzyszącą im kampanię wyborczą za esencję polityki, a czas pomiędzy nimi li tylko za oczekiwanie na kolejną rundę. Będą musieli na nią zaczekać. Kampania to dla nich wyrzut adrenaliny, czas rywalizacji, nagłych zwrotów, „uwodzenia” wyborców. To czas jednocześnie pociągający i trudny (brutalny, wyczerpujący, czasem wręcz obrzydliwy). Tu polityka prezentuje się jako śmiertelna rywalizacja, w której obowiązuje zasada: albo my, albo oni. To czas trudny, czasem dewastujący. Dobrze, że mamy to na jakiś czas za sobą.

Przeczekać? Nie!

Dla pokonanych czas po wyborach jest trudny. Złość, zwątpienie, apatia. Niektórzy porzucą nadzieje i zamkną się na dobre w swoich prywatnych sprawach. Inni uznają może, że owe 1000 dni trzeba po prostu przeczekać. Mogą spekulować, że w czasie następnej rozgrywki trudne warunki ekonomiczne, recesja, znużenie, a może wręcz znudzenie wyborców doprowadzą do zmiany w ich preferencjach. 

Kto wie, może tak będzie. W końcu skoro obecnie władza ma władzę totalna (choć nie totalitarną), to oznacza, że ponosi też totalną (całkowitą) odpowiedzialność – a zatem to na niej skupi się niechęć opinii publicznej za nieuchronnie zbliżające się trudne czasy. Jednak bierne przyglądanie się i czekanie na okazję (gorzej na tarapaty, w jakie wpadną rządzący) nie wydaje mi się roztropną postawą. To trochę małe i w dodatku niepewne. 

Trzeba szukać lepszych i ambitniejszych pomysłów. Nie można ignorować zagrożeń, ale trzeba wyjść poza scenariusze reaktywne i defensywne. Trzeba mieć własne plany i marzenia – nazywać je i sięgać po nie. Ten tekst to próba sprowokowania do tego, żeby nad nimi pracować. Nieroztropne i w pewnym sensie upokarzające jest to, że tak dużo skąpych zasobów obywatelskiej energii zużywane jest na reagowanie na tematy często nieistotne – wrzucane w przestrzeń publiczną właśnie po to, żeby wyczerpać oponentów i odciągnąć ich uwagę od tego, co ważne. 

W podobnym miejscu byliśmy kilka lat temu. Wtedy także pojawiały się postulaty prowadzenia systematycznej pracy, wykraczającej poza działania reaktywne i defensywne. Wtedy też pojawiały się postulaty, żeby pracować organicznie, pozytywistycznie, poszerzać grono obywateli zaangażowanych w sprawy publiczne, wyjść poza duże miasta, szukać nowych pomysłów, mierzyć się z wyzwaniami nawet wtedy, kiedy nie pomaga w tym rząd. Niewiele z tego wyszło. 

Szkoda, bo ostatnia porażka wyborcza to, jak sadzę, nie tylko wynik ostatnich tygodni, ale raczej zaniechań kilku ostatnich lat, których po prostu nie udało się nadrobić w kilka tygodni. Nie wolno po raz kolejny trwonić czasu. Dlatego warto spojrzeć na owe 1000 dni nie jak na wyrok, ale jak na szansę. 

Ćwiczenia z obywatelstwa 

Przed nami 3 lata bez wyborów – umownie 1000 dni. To nie jest dystans na sprint, ale raczej maraton. Jeśli tak, to ważniejsze niż siła i zapał są wytrwałość, kondycja, umiejętne rozłożenie sił, charakter. 

Tego czasu nie spędzamy w zamknięciu. To przecież nie cela, na której ścianach stawia się kreski pomagające liczyć dni do końca… Owszem, kreski można stawiać, można je liczyć, mieć codzienne rytuały, często ćwiczyć, ale pamiętać o zasadniczej różnicy – nikt nas zamknął i pewnie nie zamknie. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi jedyne, co nam może naprawdę przeszkodzić, to my sami i nasza apatia. 

Wiem, że brzmi to jak fragment przemówienia albo treść motywującego napisu – akurat na magnes na lodówkę. Warto to sobie jednak powtarzać. Na ten czas ważne jest przygotowanie zestawu „ćwiczeń z obywatelstwa” i wykonywanie ich regularnie przez najbliższe 1000 dni. Z pewnością nasza obywatelska forma „przed i po” będzie nie do poznania…

W tym czasie (w pewnym sensie szczęśliwie) nie będzie wyborów, a co za tym idzie, najważniejsi polityczni aktorzy nie muszą w tym czasie rywalizować (z pewnością nie muszą tego robić w sposób agresywny i drapieżny). Nie muszą przy każdej okazji ustalać hierarchii między sobą, itd. Na ten czas z drapieżników i indywidualistów mogą zmienić się w roślinożerców, zdolnych do życia w grupie. Czas rywalizacji wyborczej, owszem, nadejdzie, ale moment ten jest dość odległy, żeby nie myśleć o nim teraz. W tym najdłuższym adwentowym kalendarzu to bardzo daleko – powiedzmy 800 dni od teraz. Do tego momentu można zbierać sympatyków, przyjaciół, członków, ale nie trzeba od razu czynić z nich żołnierzy. W tym czasie ci, którzy kiedyś staną do zawodów, mogą i powinni swoją reputację i autorytet budować poprzez pozytywne pomysły i działania oraz wykazywać się raczej zdolnością do kooperacji i „pięknego różnienia się”. 

Można być pewnym, że rządzący uczynią wszystko, żeby skłócać opozycję. Robią to już teraz. Znają się na tym. Znajdą w tej sprawie także zewnętrznych sojuszników… Jeśli opozycja nie będzie miała stanowczej woli, żeby ograniczyć poziom wewnętrznych sporów, scenariusz jest bardzo przewidywalny. Konieczne jest zatem zawarcie paktu o nieagresji, a być może czegoś więcej: sojuszu. Konflikty będą nieuchronne i dlatego warto zawczasu tworzyć zwyczaje i okazje, dzięki którym konflikty te mogłyby być względnie szybko identyfikowane i „przepracowane” (w szczególności te, których źródłem jest nie różnica wartości ani nawet interesów, ale zła komunikacja, zła robota różnego rodzaju pośredników czy wręcz zamierzona manipulacja). Strony ewentualnego sporu (liderzy) powinni móc w trudnych momentach szybko nawiązać bezpośrednią komunikację między sobą. Pewnie zawczasu warto ustanowić, choćby nieformalnie, osoby lub instytucje, które mogą pomagać w komunikacji – być wiarygodnymi świadkami ustaleń, a czasem mediatorami. 

Tlen dla polskiej polityki 

W całym przedsięwzięciu najważniejsze jest zdefiniowanie i głębokie przyswojenie sobie natury procesu, w którym wspólnie bierzemy udział. Ludzie i instytucje na ogół grają swoje role w ramach jakiejś konwencji. Taka rola składa się z katalogu zachowań, określa też relacje z innymi. Nawet, jeśli przykładowo jako widzowie uczestniczą w rywalizacji – całkiem inaczej wygląda to w przypadku konkursu chopinowskiego, podczas konkursu skoków narciarskich czy wreszcie na meczu piłki nożnej. W każdej z tych sytuacji może wystąpić ta sama osoba i w każdej umieć się odnaleźć. 

W polityce też jest kilka konwencji. Dobrze znana jest konwencja kampanii wyborczej – wiemy, na czym polega – graliśmy w nią nie raz. Jednak trwanie w niej po wyborach jest grubym nieporozumieniem – rodzajem zamroczenia i błędem, z którego cieszą się wrogowie. 

Musimy szukać innej konwencji – takiej, która pasuje do czasu „pomiędzy”. Długiego czasu. Niektórzy mogą zapożyczyć na ten czas powiedzenie, że „pokój to tylko przygotowanie do wojny” myślę, że jest to bardzo niebezpieczne. Nie wszystko może i powinno być podporządkowane oczekiwaniom na ponowne starcie. Ten czas ma wartość samoistną. Musimy przejść z trybu indywidualnej rywalizacji (wyścig, walka) w tryb właściwy do gier zespołowych, treningu, meczy towarzyskich, budowania zainteresowania sportem w ogóle etc. Tu ważniejsze niż pojedyncze zdarzenia są procesy, odpowiednia sekwencja zdarzeń, długa perspektywa. Ważniejsze jest to, czy uda się osiągnąć zespołowo jakiś sukces, rozwiązać jakiś konkretny problem. Na tym etapie mniej jest ważne, kto zmobilizuje na „swoją rzecz” jak największą liczbę obywateli, ale raczej to, jak ogólnie poszerzyć i utrzymać skutecznie pokłady obywatelskiej energii i kompetencji – także tej, której bogate złoża ujawniły się w czasie kampanii. 

Część owej energii to ludzie zupełnie nowi, „przebudzeni”, czasem przez lata stroniący od polityki. To ich przede wszystkim trzeba jakoś zatrzymać. W owym wzmożeniu olbrzymie zasługi ma bez wątpienia Szymon Hołownia i jego organiczny, oddolny ruch. Bardzo ciężko pracując, ludzie ci byli w stanie dostarczyć potężną porcję tlenu do polskiej polityki. To ich olbrzymia zasługa. Widać już, że ani oni, ani on sam nie „rozejdą się do domów”. Widać, że maja napęd. 

Smutnym sukcesem specjalistów od politycznej agitacji jest to, że bardziej łączy nas i motywuje to, czego wspólnie nienawidzimy, niż to, czego wspólnie pragniemy. Warto spróbować to zmienić

Do tego pobudzenia przyczynili się też bez wątpienia też inni kandydaci (łącznie ze zwycięskim). Wiadomo, że energia ta w dużej mierze generowana jest przez wzajemne niechęci. Smutnym sukcesem specjalistów od politycznej agitacji jest to, że chyba bardziej łączy nas i motywuje to, czego wspólnie nienawidzimy, niż to, czego wspólnie pragniemy. Warto spróbować to zmienić. Szukanie wspólnych celów, wspólne mierzenie się z wyzwaniami, które często nie mają żadnego partyjno-ideologicznego koloru – tworzą przestrzeń do współpracy. Nie traćmy nadziei, że to możliwe. 

Lidero-odporność

Pojawia się pragnienie, postanowienie, żeby wyłonił się „z tego” ruch społeczny. Nie da się go zadekretować. Tu zawodzi społeczna inżynieria. Można zrobić coś syntetycznego, ale organiczny ruch albo jest, albo go nie ma. Pamiętajmy, że naturalny moment wzmożenia minął. Teraz trzeba będzie powoli i cierpliwie kolekcjonować mniejsze elementy i starać się budować jakiś rodzaj struktury (czasu, przestrzeni, okazji do działań), na którym, miejmy nadzieję, będzie stopniowo, organicznie wzrastać i odkładać się społeczna energia. Powoli może pojawi się coś sprężystego, silnego. Do opisywania tego procesu i pracy, jaką trzeba wykonać, najtrafniejsze chyba są metafory ogrodnicze: pielęgnacja, cierpliwość, pokora. 

Autentyczne ruchy społeczne to bardzo złożone zjawiska. Nikt nie poznał jeszcze „cudownego składnika”, który pozwala ruchom społecznym przechodzić metamorfozy – od gniewu do nadziei, od fali energii do struktury zdolnej do formułowania postulatów. Rzadko się udaje, ale próbować trzeba. Większość ruchów na ogół albo rozprasza się i dzieli, albo wypala, albo radykalizuje. Często próby nadania im struktury kończą się uwiądem i zdrewnieniem. Czasem – przechwyceniem przez węższą grupę i oligarchizacją. Małe są szanse, żeby tak się nie stało, ale trzeba próbować…

Jednym z częstych błędów w „cyklu życiowym” ruchów jest niezdolność do wyjścia poza fazę podążania za liderem… Owszem, często do powstania ruchu liderzy są potrzebni, ale ruch, jeśli ma przetrwać, nie może być ich zakładnikiem. Prawdziwie trwały ruch to ten, który uzyskuje wewnętrzną dynamikę, niejako niezależnie od postaci lidera. 

Najsilniejsze (w każdym razie najtrwalsze) ruchy to te, które okazują się „lidero-odporne”. Są przez to uodpornione na często pojawiające „problemy lidera”. Porażki czy błędy liderów nie niszczą automatycznie całego przedsięwzięcia. Zatem prawdziwym wyzwaniem dla prawdziwych liderów jest to, żeby ruch był w stanie obywać się bez nich samych. Żeby był w stanie realizować swoje wartości i działania nie dlatego, że ktoś wydaje rozkazy i kontroluje „łańcuchy dowodzenia”, lecz dlatego, że jego członkowie sami wiedzą, co mają robić. To trudne, ale możliwe. 

Z tego punktu widzenia spór o to, „czyj jest ruch społeczny”, jest pułapką. W moim przekonaniu celem nie powinno być ustanowienie „jednego ruchu”, ale raczej ogólne zwiększenie ruchliwości obywatelskiej składającej się z wielu działań – z sumy dobrych postanowień i regularnych obywatelskich praktyk. Tu bardziej chodzi o zmianę „stylu życia” w tym wypadku „życia obywatelskiego”. W odpowiednim czasie przyniosą one zmianę. Używając nieco zgranego porównania, chodzi o przypływ, który podniesie wszystkie łodzie…  

W całym przedsięwzięciu – choć owszem jego fundamentem jest niezgoda, owo „mamy dość” – nie chodzi o to, żeby walczyć z innymi (owszem trzeba stawiać im granice), ale głównie o to aby pracować nad sobą. Prawdziwa energia wielkiego ruchu „Solidarności” – tych pierwszych złotych miesięcy 40 lat temu – polegała nie tylko na proteście przeciw kłamstwom władzy, ale bardziej jeszcze na postanowieniu, żeby samemu nie kłamać i w kłamstwie nie żyć. Ten ruch był tak silny, bo uruchomił najsilniejszą, godnościową sprężynę w nas samych. Ona tam gdzieś jest… Zawsze jest.

Aktywni obywatele jak honorowi krwiodawcy

Przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją. Okazało się, że w drugiej turze po obydwu stronach sporu pojawiło się po mniej więcej 10 mln obywateli. Powodów tej mobilizacji może być wiele (zarówno budujących, jak i niepokojących – np. eskalacja niechęci do siebie nawzajem). Ta 8-cyfrowa liczba staje nam przed oczyma jako wielki zasób i nadzieja na obywatelskie przebudzenie. Dość przewidywalne jest, że nie jest to liczba osób, które pozostaną aktywne w okresie „międzywyborczym”. Trzeba jednak zabiegać o to, aby zachować ich jak najwięcej, a także zabiegać o nowych – tych najmłodszych, którzy pójdą głosować po raz pierwszy przy okazji kolejnych wyborów i którzy nie chcą żyć w świecie umeblowanym przez spory poprzednich pokoleń. 

Najważniejszym zadaniem jest stworzenie skutecznych mechanizmów podtrzymania obywatelskiej energii (retencja) i skierowanie jej ku formom, które mają pozytywny i regularny charakter. Owszem, gniew i złość to ważne emocje i swoisty zapłon, ale chodzi o to, żeby nie zatrzymać się w tym miejscu. Odebraliśmy gorzką nauczkę – gniew i sprzeciw nie wystarczą. Część pewnie uzna to za dowód niemożności i usprawiedliwienie do wycofania się w sprawy prywatne. Część być może zacznie wyciągać z tego zgoła inne wnioski… Choćby takie, że aby wygrać, trzeba przekonać kogoś po stronie osób głosujących inaczej, albo że trzeba dotrzeć do owych „trzecich” 10 milionów (czyli niegłosujących), albo że, skoro nie udaje się zmienić spraw na poziomie krajowym, to trzeba pracować nad tym, co możliwe lokalnie, albo że koniecznie poza motywem ochrony/obrony/rewanżu trzeba przemawiać pozytywnie, dawać nadzieję, łączyć się wokół wspólnych marzeń, a nie tylko obaw i strachów. 

Trzeba zabiegać o najmłodszych obywateli, którzy pójdą głosować po raz pierwszy dopiero przy okazji kolejnych wyborów i którzy nie chcą żyć w świecie umeblowanym przez spory poprzednich pokoleń

Ostatnio często przywoływane są wyniki badań dwóch amerykańskich badaczek z Uniwersytetu Columbia (Erica Chenoweth, Maria J. Stephan, „Why civil resistance works: the strategic logic of nonviolent conflict”), które – na podstawie analiz licznych przykładów obywatelskich ruchów społecznych XX wieku – twierdzą, że te z nich, które miały pokojowy charakter, są dwukrotnie skuteczniejsze w doprowadzeniu do zmiany niż te, które, ogólnie rzecz biorąc, od przemocy nie stronią. Ważne jest też to, że „masa krytyczna” uruchamiająca zmianę to, jak twierdzą badaczki, 3,5 proc. populacji. To dobre wiadomości. Rzecz w tym, że owa dwuskładnikowa receptura nie jest warunkiem wystarczającym. Trzeba znacznie, znacznie więcej. 

W Polsce owe 3,5 proc. to około miliona osób. Oznaczałoby to, że wystarczy, aby co dwudziesty z głosujących w ogóle (lub co dziesiąty z tych, którzy głosowali w drugiej turze na Rafała Trzaskowskiego) pozostał zaangażowany w aktywność obywatelską. Wyzwanie polega jednak na tym, że nie chodzi o jednorazowe zaangażowanie typu protest uliczny, podpisanie petycji, jednorazowa wpłata na ważny cel, nie mówiąc o uczestniczeniu raz na kilka lat w wyborach. Chodzi o znacznie więcej. Chodzi o „częściej”. Trzeba nieco więcej wysiłku, a z pewnością więcej regularności. 

„Masa krytyczna” uruchamiająca zmianę społeczną to, jak twierdzą badaczki z Uniwersytetu Columbia, 3,5 proc. populacji. W Polsce owe 3,5 proc. to około miliona osób

Porównajmy to do programu krwiodawstwa. Tak się składa że mam ciotkę, wspaniałą lekarkę, które od wielu lat pracuje w stacji krwiodawstwa. Zapytałem, ją jak to działa… Okazuje się, że fakt, że ten system w ogóle się kręci, jest tylko w niewielkim stopniu wynikiem jednorazowych akcji, pojedynczych przedsięwzięć (np. na rzecz najbliższych). System działa dzięki ograniczonej, ale zdeterminowanej i regularnie oddającej krew grupie honorowych krwiodawców. Nie wiedzą, do kogo trafia ich krew ale czują imperatyw, żeby się nią dzielić. Szacunek! Jeśli zobaczycie kogoś z takim znaczkiem honorowego krwiodawcy (choć w większości się tym nie chwalą) wiedzcie, że zawdzięczamy im wszyscy bardzo wiele. 

I o to właśnie chodzi – żeby znaleźć dość osób, które z podobną regularnością i bezinteresownością będą chciały troszczyć się o ważne sprawy publiczne. Żeby było jednak jasne, kiedy mowa o regularności, nie chodzi o bezustanne, nieomal przymusowe (kompulsywne) aktywności w mediach społecznościowych. Tu nie brakuje chętnych, tylko że – nawiązując do przykładu krwiodawstwa – to często raczej psuje krew lub podnosi jej ciśnienie, a nie o to tu chodzi. Bo tak jak moralizowanie nie czyni ludzi bardziej moralnymi, tak emocjonowanie się polityką i dawanie temu wyrazu np. na FB niekoniecznie oznacza zaangażowanie w politykę i realne sprawstwo. To często czynności zastępcze i pozorne. Wiem, że pisząc to, narażam się bardzo, ale pomyślmy, jak wiele dobra wynikłoby z postanowienia, że 10 proc. czasu spędzanego w mediach społecznościowych przeznaczamy na realne zaangażowanie np. w działania wolontarystyczne… 

Ściągnij plakat, wciągnij flagę

Żeby zatem doszło do zmiany, potrzeba odpowiednio licznej i odpowiednio zmotywowanej grupy osób zdolnych do uczestniczenia w czymś, co pozwolę sobie określić mianem „demokracji wysiłkowej”. Bo nie da się zbudować ani obronić demokracji bez demokratów – przynajmniej ich garstki. 

Ów wysiłek nie musi być wielki. Nie wymaga heroizmu – a w każdym razie nie zawsze. To wysiłek potrzebny np. do wypracowaniu własnych poglądów (weryfikowania faktów, samodzielnego namysłu nad nimi). Albo zdolność do rozmowy wykraczającej poza osoby myślące podobnie. Albo zaangażowanie wolontarystyczne (regularne!). Albo może wsparcie finansowe (regularne!) np. na rzecz organizacji broniących praworządności, niezależnych mediów. Albo złożenie podpisu pod petycją czy obywatelskim projektem ustawy. Albo zorganizowanie lub uczestnictwo w lokalnym działaniu, np. pomoc osobom w kwarantannie, wspólne rozwiązanie lokalnego problemu, np. pomocy potrzebującym, zbiórki żywności, uzyskanie ważnej informacji publicznej z urzędu, własne wypowiedzi na temat planu urządzenia lokalnej przestrzeni itd. Ta lista jest znacznie dłuższa i jest z czego wybierać…

Tak jak moralizowanie nie czyni ludzi bardziej moralnymi, tak emocjonowanie się polityką i dawanie temu wyrazu np. na FB niekoniecznie oznacza zaangażowanie w politykę i realne sprawstwo. To często czynności zastępcze i pozorne

Potrzebujemy szerszej niż dotychczas (ale także lepiej zorganizowanej) grupy odpowiedzialnych i zaangażowanych obywateli.  Nazwijmy to: Suweren+. Gdyby nie fakt, że słowo to zostało już niejako przejęte, można by powiedzieć, że potrzebujemy miliona republikanów – w zgodzie z prawdziwym znaczeniem tego słowa. Bo istotnie Republika (Res Publica, a zatem Rzecz Wspólna) jest zagrożona. Nie chodzi o milion osób popierających jedną partię. Służba Republice nie polega na zwycięstwie jednego ugrupowania. Republikanie nie są członkami jednej partii ani jej zapleczem – mogą należeć do różnych i popierać różne. Obrona Republiki to obrona reguł. Służyć Republice i na nią przysięgać to nie chcieć monarchii, jedynowładztwa, oligarchii. W charakterze gorzkiego żartu można powiedzieć, że trzeba powołać Ligę Republikańską i Telewizję Republika. Tym razem naprawdę republikańskie… 

To ważne, bo przywiązanie do wartości Republiki łączyć może i musi sympatyków różnych partii, a także tych, którzy nie należą do żadnej partii ani z żadną partią nie sympatyzują. Służyć Republice to wyrażać nie tyle ambicje do rządzenia, ile troskę o to, żeby być dobrze rządzonym. Jeszcze raz warto powtórzyć: wzbudzenie tego rodzaju postaw powinno być ambicją wszystkich demokratycznych ugrupowań, instytucji i środowisk. Nie można sobie tego „wydzierać”. Dlatego właśnie na ten czas ściągam plakat i wciągam flagę. 

Abonament na demokrację

W tym aspekcie koniecznie powiedzieć trzeba o potrzebie tworzenia solidnego zaplecza finansowego dla działań obywatelskich. Nie należy się wstydzić mówienia o tym. Nie chodzi tylko o to, że rząd najpewniej przygotuje jakiś „nadwiślański” wariant ustawy o „zagranicznych agentach”. Chodzi raczej o to, że nie wypada, aby tego rodzaju działania miały polegać na finansowaniu z zagranicy. Musimy się jakoś „ogarnąć” – tu w domu. 

Kłopotliwe dane – Polacy rocznie wydają na alkohol ok. 40 mld zł, a na karnety do klubów fitness ok. 3,5 mld zł (raczej nie warto z nich korzystać w czasie pandemii). W Polsce mieszka ponad 100 tys. milionerów – osób, których majątek przekracza jeden milion dol. Nie opowiadajmy sobie więc, że nie stać nas na filantropię. Problem w tym, że jest ona odświętna i że tak rzadko trafia na cele związane z kwestiami praworządności, obrony praw itd. Nam jest potrzebny swoisty „abonament na demokrację”, bo jej wyłączenie zaboli bardziej niż wyłączenie Netfliksa. 

Potrzebujemy szerokiej grupy odpowiedzialnych i zaangażowanych obywateli. Nazwijmy to: taki Suweren+. Potrzebujemy miliona republikanów – w zgodzie z prawdziwym znaczeniem tego słowa

Przez chwilę oddajmy się marzeniom. Gdyby owe 10 mln ludzi przez owe 1000 dni wpłacało tylko złotówkę dziennie? Dodajmy zera. Tak, to byłoby 10 mld złotych. Starczy z nawiązką. Można zrobić bardzo dużo. Nawet jeśli podzielimy tę kwotę przez 10 albo nawet przez 100, to ciągle robi wrażenie i jest znaczną sumą. Różnie można podejść do kwestii, kto ma te środki zbierać i jak rozdzielać. W większości takie darowizny powinny trafiać bezpośrednio do konkretnych organizacji wskazanych przez darczyńców, ale przydatne są też instytucje, które potrafią roztropnie rozdzielać zgromadzone środki (wierzę, że jedną z nich mógłby być np. Fundusz Obywatelski, który w ciągu dwóch lat wsparł kwotą miliona zł ponad 60 projektów). Takich instytucji jest i powstanie więcej. 

Szczerze mówiąc, jeśli nie uda nam się zmobilizować większej niż dotychczas grupy obywateli do dania od siebie choćby minimalnych regularnych kwot, które dowodzą tego, że obywatele wierzą w to co robią instytucje obywatelskie – słabo to wszystko widzę.

Polacy rocznie wydają na alkohol ok. 40 mld zł, a na karnety do klubów fitness ok. 3,5 mld zł. Nie opowiadajmy sobie więc, że nie stać nas na filantropię

Organizacje społeczne potrzebują jakiegoś dowodu, że są potrzebne i że mogą liczyć na wsparcie obywateli. To ważne, ile osób wyśle do nich ten sygnał. Im więcej, tym lepiej. Reguła wymyka się tu prostej arytmetyce: mimo że wynik mnożenia (kwota) jest taki sam, to większą wartość ma 500 wpłat po 10 zł niż 10 wpłat po 500 z. 

Stara i nowa solidarność

Istnieje pokusa, żeby owo obywatelskie poruszenie czasu wyborów porównywać do zrywu „Solidarności” i nawet starać się je podobnie nazwać. Problem w tym, że tego nie może zrobić jedno ugrupowanie – byłoby to nadużycie i recepta na porażkę. Trzeba przypomnieć, że to właśnie zawłaszczenie i koncesjonowanie znaczka „Solidarności” rozpoczęło polskie spory, które trwają do dziś. Owszem, w Polsce potrzeba nowej solidarności, ale chodzi tu o nową umowę społeczną i realne postanowienie dotyczące zmiany naszego stosunku do siebie. Tego nie da się zadekretować. 

Kiedyś zdzieraliśmy gardła, krzycząc: Nie ma wolności bez solidarności! Teraz mamy wolność, ale czy mamy solidarność? To nie dotyczy ostatnich pięciu lat, lecz ostatnich dziesięcioleci 

Zbliżające się 40-lecie Porozumień Sierpniowych może być początkiem takiej rozmowy. Wspólnej rozmowy. Warto spotkać się koło bramy Stoczni Gdańskiej i zadbać na wszystkie sposoby, aby w spotkaniu tym uczestniczyli możliwie różnorodni spadkobiercy „Solidarności” (także ci, którzy głosowali całkiem inaczej). Będzie trudno, ale warto nad tym pracować. 40 lat udało nam się jakoś porozumieć. Trzeba poszukać nowego Wielkiego Długopisu. Szukać porozumienia. Mamy do wyboru: albo Polak do Polaka, albo Polak z Polakiem…

Gdyby przywołać ową piękną ideę solidarności, to trzeba będzie też zmierzyć się z niewygodnym faktem, że chyba tą pierwszą solidarność zgubiliśmy (może nawet porzuciliśmy). Tu nie chodzi tylko o zawłaszczenie „znaczka” przez związek zawodowy, który sam stał się rodzajem stronnictwa politycznego. W moim przekonaniu nasz wspólny epizod z solidarnością – taką solidarnością autentyczną, bo międzyludzką i międzyśrodowiskową – trwał bardzo krótko. Kiedyś zdzieraliśmy gardła, krzycząc: Nie ma wolności bez solidarności! No dobrze: mamy wolność, ale czy mamy solidarność? Jest sporo do nadrobienia. To nie dotyczy ostatnich pięciu lat, to jest nasz wspólny problem, nasza wspólna wina ostatnich dziesięcioleci. Czy starczy nam odwagi, żeby to przyznać? 

Trzeba poszukać nowego Wielkiego Długopisu (jak w Sierpniu ’80). Szukać porozumienia. Mamy do wyboru: albo Polak do Polaka, albo Polak z Polakiem…

Żeby solidarność nie była pustym i odświętnym hasłem, musi być praktykowana codziennie. To nie jest kwestia słów i deklamacji, ale praktyki. Koniecznie trzeba wrócić do autentycznego znaczenia solidarności – a zatem przede wszystkim: zdolności do bycia razem, a „nie jeden przeciwko drugiemu”. Damy radę? 

Solidarność w jej polskim wariancie sprzed wielu lat oznacza, że nie zostawiamy innych w potrzebie (nauczycieli, lekarzy, osób z niepełnosprawnościami, młodych ludzi zatroskanych o klimat, starszych ludzi zatroskanych o swój los i wielu innych grup, szczególnie tych, które ostatnio były celem kampanii nienawiści). Jesteśmy gotowi być z nimi i wspierać ich? Jeżeli nie – darujmy sobie wielkie słowa. Na solidarność, jeśli na serio chcemy jeszcze raz użyć tego potężnego symbolu, trzeba sobie ciężko zapracować.

Nie tylko budowanie popularności

Jeżeli mamy budować coś wspólnie, to każde ze środowisk musi być do tego przygotowane – musi być silne, tak żeby każdy wnosił do tego przedsięwzięcia coś więcej niż własne słabości. Brzmi to gorzko, ale tą tezę potrafiłbym bogato ilustrować przykładami – takimi, w których z zamiarów wspólnych przedsięwzięć nic nie wyszło. Jeśli ma być inaczej, to każde ze środowisk musi rozumieć swoją odrębność, a także uczciwie rozpoznać swoje silne strony, jak i swoje ograniczenia. Pracować nad sobą. Niech każdy zacznie od siebie. 

Partie nie są ruchami społecznymi, a ruchy partiami. Partie nie są klasycznymi organizacjami społecznymi i na odwrót. Ta sama zasada odrębności dotyczy samorządu. Oczywiście każde z tych środowisk przechodzi różne metamorfozy – czasem zdarzają się „transfery” poszczególnych osób, ale natura tych instytucji i funkcje, jakie pełnią są odrębne. Dopiero kiedy poszczególne środowiska uznają siebie nawzajem i to co w każdej z nich unikalnie – współpraca nabierze sensu. Istotą partnerstwa jest odrębność i wzajemność. 

Nie chodzi o to, żeby samorządowa szlachta i arystokracja „walczyła” z Królem. Tu chodzi o Republikę

Ostatnie lata to niestety częste przypadki unieważniania siebie nawzajem. Przykre przypadki instrumentalnego traktowania, kooptacji, kolonizacji, konfliktu, konkurencji. Dobrze, że jest jeszcze jedno słowo na K – kooperacja. Zatem pomni innych słów na K spróbujmy zacząć jeszcze raz. 

Środowisko pozarządowe – czyli organizacje społeczne (a w każdym razie ich część) – stara się od wielu lat poddawać się autorefleksji, która wykracza poza branżowy charakter organizacji. Chodzi o samą naturę organizacji, sposób przywództwa, wartości, skuteczność, relacje z innymi itd. Organizacje społeczne (to określenie trafniejsze niż pozarządowe) mają krytyczne znacznie. W czasie „pomiędzy wyborami” to one tworzą podstawowe mechanizmy mobilizacji społecznej i społecznego oporu. To one tworzą ów jakże konieczny mechanizm „retencji” dla społecznej energii. To jest rodzaj „łąki”, która zatrzymuje wodę. Bez nich nawet chwilowe ulotne deszcze choć dają wodę niewiele dają. Woda wpada w piach i nic z niej nie zostaje… 

Bez organizacji, które łączą obywateli, każdy z nas jako obywatel zostaje sam na sam z potężnym aparatem państwa i w tej konfrontacji jest bez szans. W Polsce odsetek osób, które należą do organizacji i liczba wolontariuszy, którzy w nich działają, należą do najniższych w Europie. To nie jest wina opresyjnej władzy. To nasze zaniechanie. Trzeba to zmienić. Organizacje wiedzą o tym i nawołują do tego. Taka autoanaliza potrzebna jest także w innych środowiskach. Właśnie teraz jest na to czas. 

Współczesna polityka znacznie wykracza poza rywalizację partii, ale z pewności za wcześnie, żeby partie unieważniać czy wykluczać. Można je (często zasłużenie) krytykować, ale jeśli są ułomne – należy je raczej modernizować niż odmawiać im prawa bytu. Przetrwają te, które będą zdolne do tego wysiłku nawet, jeśli nieuchronnie, będzie on dla nich trudny. Partie powinny szukać nowych mechanizmów w zakresie budowanie bazy członkowskiej, zaplecza eksperckiego, wewnętrznej demokracji, kształcenia liderów, sposobów poszukiwania i proponowania rozwiązań itd.

Jakkolwiek arogancko to zabrzmi, odważę się wyrazić pogląd, że także samorząd powinien uruchomić wysiłki modernizacyjne na szeroką skalę. Skoro samorząd nie chce być po prostu wykonawcą rządowych poleceń, to musi – szczególnie w obliczu olbrzymich wyzwań, jakie na samorząd spadają – nie tylko wzmocnić swoją pozycję w stosunku do rządu, ale także zbudować zaplecze ekspercko-instytucjonalne, które wspierać go będzie w poszukiwaniu nowych skutecznych rozwiązań. Musi też oprzeć się na silnych lokalnych wspólnotach. W wielu miejscach oznaczać to powinno realny zwrot ku realnej partycypacji na poziomie lokalnym. Jeśli deklaruje się przywiązanie do decentralizacji, do pomocniczości, do demokracji – trzeba samemu dawać świadectwo. Bo nie chodzi o to, żeby samorządowa szlachta i arystokracja „walczyła” z Królem. Tu chodzi o Republikę! 

W tym celu samorząd powinien być gotów zmienić, często radykalnie, swoje relacje z lokalnymi środowiskami i organizacjami. Rok temu w Gdańsku padały bardzo uroczyste deklaracje w tej sprawie. Podpisano publicznie dokumenty, składano obietnice, że trzeba szukać nowych impulsów i skończyć w relacjach samorząd-organizacje społeczne z częstymi praktykami poddaństwa i wasalizacji. Organizacje to w końcu coś więcej niż tańsi wykonawcy zadań publicznych. Niestety skończyło się na słowach. Może czas potraktować to poważnie? 

Kwintesencją współczesnej polityki stało się budowanie popularności – szczególna wersja technik akwizycji i sprzedaży. A w polityce na serio chodzi o roztropność, wiedzę, formację, realną praktykę, osobistą integralność

W tej i w wielu innych sprawach samorządy powinny uruchomić skuteczne mechanizmy uczenia się „od siebie” i budowania własnych instytucji, np. zaplecza eksperckiego. Tu inspiracją mogłaby być działająca przed wojną w Warszawie Wolna Wszechnica Polska i jej Studium Administracji Komunalnej. Budynek ten (zbudowany zresztą ze składek obywateli) stoi do dziś… Przetrwał nawet wojnę. Po wojnie była tam Akademia Sztabu Generalnego – Sowieci kształcili w niej polskich wojskowych… 

Ważnym, wspólnym elementem powinno być kształcenie liderek i liderów każdego z tych środowisk (kształcenie to może być w pewnej przynajmniej części prowadzone wspólnie). Chodzi o coś więcej niż umiejętności techniczne, w szczególności o coś więcej niż zdolności do używana różnych instrumentów komunikacji, kreowania zasięgów, ogólnie rzecz biorąc: budowania popularności. To w dużej mierze stało się kwintesencją współczesnej polityki – stała się ona szczególną wersją technik akwizycji i sprzedaży. Chodzi o politykę na serio: roztropność, wiedzę, formację, realną praktykę, osobistą integralność. Ten rodzaj pracy nad poszukiwaniem i kształceniem liderów dla każdego ze środowisk mógłby i powinien być przynajmniej w części prowadzony wspólnie dla wszystkich tych środowisk. 

Utrzymać „pomiędzy”

Z pewnością specjaliści od „rządzenia przez podział” będę robić wszystko, co możliwe, żeby prowokować podziały „pionowe” – te, które biegną z góry na dół, wzdłuż linii partyjno-ideologicznych (na takiej taktyce wygrywa ten, kto potrafi wymusić dyscyplinę wewnątrz własnego obozu). Już to robią – i już działamy zgodnie z ich przewidywaniami. 

Do owych podziałów będą spychane nie tylko osoby, ale też organizacje, samorządy, pracodawcy, media etc. Każda ze stron będzie starała się mieć „swoje” samorządy, organizacje społeczne, media itd. Oczywiście każde z tych środowisk różni się wewnętrznie, ma swoje własne linie podziału i to jest naturalne. Nie jest jednak naturalne, że coraz częściej owe podziały pokrywają się z podziałami partyjnymi. Dwubiegunowa grawitacja działa z potworną siłą – trudno utrzymać coś „pomiędzy”. 

Trzeba, na ile to możliwe, przeciwdziałać tej tendencji i budować tkankę łączną. Nie unieważniając różnic, trzeba starać się nie ulegać „pionowym” politycznym podziałom, które biegną od poziomu państwa do kuchennego stołu. Trzeba szukać integracji „poziomej” (horyzontalnej/autonomicznej) w każdym ze środowisk. Każde ze środowisk (rozumianych jako typ instytucji, sektor, terytorium) powinno budować swoje własne mechanizmy szukania tego, co wspólne i nazywania tego, co różne unikając obecności politycznych sponsorów i patronów. Tak szybciej dojdziemy do porozumienia i uznania różnic, z którymi… trzeba żyć. Najgorsza byłaby długotrwała wojna kolonialna, w której każda ze stron ma potężnych patronów i może liczyć na dostawy amunicji.

W spolaryzowanym sporze każda ze stron będzie starała się mieć „swoje” samorządy, organizacje społeczne, media. Dwubiegunowa grawitacja działa z potworną siłą – trudno utrzymać coś „pomiędzy”. Ale trzeba!

Polskiej transformacji prawie od początku, bo od roku 1990, towarzyszyła dobrze przygotowana i w dużej mierze wyreżyserowana Wojna na Górze. Trwa do dziś i w dużej mierze ma tych samych aktorów i reżyserów. To sprawdzona taktyka walki o władzę. Została opanowana do perfekcji. Nie jest tak, że tej groźnej broni używa tylko jedna strona. Trzeba się jej wyrzec – nawet, jeśli kusi skutecznością. 

Politycznej Wojnie na Górze, która różnymi mechanizmami transmitowana jest w dół, trzeba dawać opór swoiście rozumianym obywatelskim Pokojem na Dole. To niełatwe, ale nie niemożliwe. Trzeba próbować różnego rodzaju metod (skryptów) rozmowy mimo różnic. Pomysły na to, jak to robić, i osoby gotowe w tym pomagać, przygotowywane są od kilku lat. Trzeba nareszcie pójść z tym „w Polskę”. Nie brakuje formatów i tematów do takiej rozmowy, która można prowadzić lokalnie. Wiele z nich to formaty typu „zrób to sam” – nikt nie musi przyjeżdżać… Większa jest chyba szansa, że w jakichś sprawach porozumieją się albo chociaż uszanują swoją odrębność sąsiedzi, którzy mają na płotach różne plakaty, niż posłowie z przeciwstawnych obozów. Może tym razem nauka powinna iść od dołu do góry? Polsce trzeba nieść Pokój. Potrzebny jest swoiście rozumiany Ruch Pokojowy – i to nie taki, który pojawi się po tym, jak sprawy zajdą za daleko, lecz taki, który nie dopuści do tego, aby za daleko zaszły. 

Bardzo ważne jest, żeby różnorodne działania były nie tylko regularne, ale też rozległe (rozproszone) i prowadzone w wielu miejscach kraju. Będą one częścią swoiście rozumianego „repertuaru działań”, którym można wypełniać czas, nie tracąc go jednocześnie. Nie możemy się nudzić ani użalać się nad osobą. Nie możemy przeżuwać trującej nienawiści w stosunku do oponentów. To czas na ćwiczenie obywatelskiej kondycji, praktyczna nauka w zakresie społecznej samoorganizacji. Zawsze może się przydać. 

Razem, nie osobno

Żeby jednak działania mogły być prowadzone w wielu miejscach, niezbędna jest elementarna organizacja. Wymaga ona przygotowania zestawu narzędzi i sprawdzonych propozycji działania, które mogą być używane przez lokalne środowiska i działających w nich animatorów. Arcyważne jest to, żeby owi animatorzy czy koordynatorzy nie byli „akwizytorami” na wyłączność jednej organizacji i jej narzędzi. Jeśli dalej będziemy tkwić w tego rodzaju egoizmie i egocentryzmie – jeśli nie nauczymy się dzielić zasobami (pomysły, informacje, struktury) – to nie warto nawet zaczynać. Bo to znaczy, że spotkamy się w tym samym miejscu (tylko gorszym) za kilka lat. 

Musimy przyjąć do wiadomości, że są rzeczy i sprawy większe niż my sami – czyli Republika właśnie. Jeśli istnieje jakiś dobroczynny skutek doświadczeń ostatnich kilku lat, to ten, że wiele instytucji przekonało się, iż nie jest w stanie osiągnąć zbyt wiele w pojedynkę (solo).

Jeśli zatem uda nam się trochę przekroczyć siebie, to można wyobrazić sobie mechanizm, w którym powstają modele działania (takie, które można zastosować na zasadzie „zrób to sam”). Takie modele to niekoniecznie produkcja „centrali”. Wiele najlepszych pomysłów rodzi się lokalnie – ważne. żeby istniały mechanizmy pozwalające się o tym dowiedzieć innym i skorzystać z inspiracji. Potrzebny jest podział pracy. Z jednej strony – ci, którzy potrafią przygotować „skrypty” działania; z drugiej – ci, którzy mogą z nich wybierać i stosować je lokalnie. W każdej z tych ról może brać udział wiele podmiotów. Ów mechanizm upowszechniania skryptów działania (a do tego potrzeba współdziałania wielu instytucji) jest najskuteczniejszym i przez to najważniejszym mechanizmem zmiany. 

Takie „skrypty” przydają podmiotowości lokalnym środowiskom i pozwalają zaangażować je w działania (bez wyzwań i zadań żaden ruch nie utrzyma wewnętrznej energii – karmi się bowiem zadaniami). Znamy ten model z działania różnego rodzaju organizacji pozarządowych, np. WOŚP, Szlachetna Paczka, Caritas, Banki Żywności, Masz Głos Masz Wybór, Działaj Lokalnie, Narady Obywatelskie o Edukacji. To wszystko w pewnym sensie są społeczne „franczyzy” – w tym wypadku ich treścią jest przeprowadzenie konkretnej akcji. Takich pomysłów na lokalne działania jest i może być znacznie więcej. Powinna powstać cała ich gama dopasowana do potrzeb i możliwości miejsc, w których mają się wydarzyć. 

W jednej z interpretacji esencją polityki jest nie zdobycie władzy, lecz utrzymanie pokoju. Warto o tym pamiętać

Opisany mechanizm nie musi oznaczać konieczności tworzenia ciężkich struktur. To raczej rodzaj dystrybucji „receptur”. Kluczem do skuteczności w tego rodzaju sprawach jest grupa zmotywowanych i sprawnych lokalnych aktywistów, którzy mogliby liczyć na wsparcie lokalnych organizacji i samorządu(!). Im bardziej projekty te są po prostu obywatelskie, a mniej partyjne, tym działania te są prostsze. 

Trzeba umieć docierać z konstruktywnymi i łączącymi działaniami do ludzi z różnych części Polski. Bezprzedmiotowe jest jeżdżenie do nich z politycznymi pogadankami i „nawracanie”, swoisty polityczny prozelityzm. To nie zadziała. Skutek będzie raczej odwrotny. Warto natomiast szukać tego, co nas łączy i w czym możemy współdziałać poza plemiennym podziałem. Rozmowa o transporcie lokalnym, o zdrowiu czy smogu może – nie musi, ale może – abstrahować od tego, na kogo głosują jej uczestnicy. Nie musi, ale może mieć wpływ na to, na kogo będą oni głosować (ale to nie może być cel główny). Ważne, żeby tworzyć okazję do rozmowy i współdziałania oraz nie dać wciągnąć się do nienawiści. W jednej z interpretacji esencją polityki jest nie zdobycie władzy, lecz utrzymanie pokoju. Warto o tym pamiętać. 

Pomysły na regularne ćwiczenia z obywatelstwa

Poniżej prezentuję WSTĘPNĄ tylko listę pomysłów, które, jak sądzę, pasują do 1000-dniowego kalendarza. Zdaje sobie sprawę, że to postawa dosyć arogancka, by wychodzić z tym do ludzi, którzy zjedli zęby na polityce, mobilizacji obywateli itd. Można je wyśmiać i unieważnić. W większości nie są nowe i na ich niekorzyść działa to, ze dotychczas nie znalazło się zbyt wielu chętnych do ich realizacji. Bo są jakoby za trudne, za duże, idealistyczne… 

Można je skreślić, ale ważne, żeby mieć jakiekolwiek inne – takie, które spełniają ważne kryteria: są sensowne, wykonalne, łączące, angażujące, konkluzywne i dotyczą ważnych spraw publicznych. Na prawach propozycji (prowokacji?) chciałbym jednak przedstawić coś „na początek”. 

Pomysł 1: obywatelska inicjatywa ustawodawcza 

Gdyby serio traktować tak liczne zaangażowanie obywateli w ostatnich wyborach, można chyba uznać za prawdopodobne, że udałoby się zrekrutować (pewnie z różnych ugrupowań i środowisk) szczególny rodzaj odpowiednio licznej grupy osób (kilkaset tysięcy?), którzy utworzyliby coś w rodzaju Izby Obywatelskiej. Chodzi o ludzi, którzy zgadzają się na określonych warunkach użyć swojego podpisu do poparcia obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. Tu nie jest ważna reprezentatywność, ale duża liczebność. 

Oznaczałoby to, że gdzieś powstaje rodzaj bazy zawierającej kontakty do tych osób i ktoś w imieniu pozostałych administruje tym zasobem. Służyłby on jednemu tylko celowi – otóż w uzasadnionych przypadkach i nie za często (np. raz na kwartał) osoby te zgodziłyby się zapoznać z projektem ustawy i ewentualnie udzielić mu wsparcia swoim podpisem. Oczywiście taka ustawa musiałaby przejść przez określone etapy (o tym niżej). W ten sposób prawo do obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej (100 tys. obywateli) – a kto wie, może nawet, do zainicjowania referendum (tu potrzeba więcej podpisów) – byłoby dostępne nie tylko dla struktur, np. związkowych, partyjnych itp. 

Projekt, który uzyskałby co najmniej 100 tys. podpisów, zostałby zapewne dodatkowo poparty przez część posłów i senatorów, i mógłby trafiać pod obrady Sejmu. Przypomnę, że zgodnie z deklaracją partii rządzącej nie można takich projektów tak po prostu wyrzucić do kosza (muszą mieć pierwsze czytanie). Może na „drugie” czytanie będą czekały na czas po następnych wyborach, ale to ciągle ma sens. Oczywiście miało jest prawdopodobne, że uda się ów projekt uchwalić, ale z pewnością dobrze przygotowane projekty legislacyjne to nie jest strata czasu. 

Tworzę „szufladę” rozwiązań, z której można będzie korzystać w przyszłości. Ich obecność w tej szufladzie to powód, dla którego warto wygrać wybory. Dają one też możliwość samodzielnego umieszczania danej sprawy na agendzie spraw ważnych dla samych obywateli, a nie na podstawie tego, co akurat podpowiada bieżąca logika specjalistów od PR. Ważnym gestem suwerenności jest to, że debata i namysł środowisk obywatelskich dotyczą tego, co one same uznają za ważne. 

Pomysł 2: panel obywatelski (dwa warianty)

Z tej samej grupy osób – a dokładniej wśród tych, którzy zgodzą się podać odrobinę danych demograficznych – można utworzyć możliwie reprezentatywny panel obywatelski. Można by do niego regularnie sięgać w formie badania opinii o różnych propozycjach w dziedzinie polityk publicznych. W tym wypadku nie chodzi o formy deliberatywne, lecz o klasyczny panel badawczy (względnie stała grupa respondentów, badana w sposób regularny). 

Rzecz jasna, tego rodzaju narzędzia mogą rozwijać poszczególne partie, ale znacznie większy sens miałoby tworzenie go wspólnie, w oparciu o szersze porozumienie dotyczące możliwości korzystania z tego narzędzia. 

Można też rozważać wersję bardziej ambitną: uruchomienie deliberatywnej formy panelu. 

Pomysł 3: praca we własnym tempie

Konieczne jest odzyskanie kontroli nad agendą i czasem – to są arcyważne atrybuty/atuty w polityce. Dobrze byłoby wiedzieć z wyprzedzeniem, że w określonym czasie (nieodwołalnie) zajmiemy się kolejnymi sprawami i zrobimy to w taki sposób, w jaki powinny być tworzone polityki publiczne. Na przykład w tempie jedna „na kwartał”. 

Taki kalendarz dobrze znać z góry. Trzeba zajmować się sprawami jedna po drugiej, a także nie dać odciągnąć zbiorowej uwagi i energii na rzecz tematów „podrzucanych”. Rezultatem takich działań może być stworzenie otwartego repozytorium idei/propozycji. To rodzaj publicznego i możliwe kolektywnie tworzonego think tanku, który – w odróżnieniu od tradycyjnych instytucji tego typu – byłby tworzony nie wyłącznie przez ekspertów, lecz wytwarzał owe myśli i projekty, także korzystając z mechanizmów wiedzy i wyobraźni samych obywateli. 

Poszukiwanie tego rodzaju „amalgamatu” łączącego wiedzą ekspertów z wysiłkiem obywateli jest przedmiotem eksperymentów w wielu krajach. Nie trzeba rządzić, żeby w poszukiwaniach tych uczestniczyć. Samo to poszukiwanie natomiast bardzo dobrze do rządzenia przygotowuje. Tu nie chodzi jedynie o tworzenie projektów ustaw. Wiele kwestii wręcz wymaga rozwiązań praktycznych, często realizowanych lokalnie. 

Pomysł 4: zbiorowe wypracowywanie postulowanych rozwiązań 

Mając „luksus czasu”, można każdy ze wspomnianych cykli pracy (na przykład kolejne kwartały) rozpocząć od czegoś w rodzaju tworzenia alternatywnych/rywalizujących propozycji lub systemowych założeń. Tu olbrzymia rolę mogą odegrać różnego rodzaju grona eksperckie think tanki (to środowisko rozwija się w Polsce dynamicznie i, co ważne, wiele z nich działa poza Warszawą). 

Można więc wyobrazić sobie taką oto sekwencje, że – mierząc się z istotnym wyzwaniem w sferze publicznej (tych nie brakuje, ale przykładowo wymienię reformę edukacji, przebudowę systemu emerytalnego, transformację energetyczną, reformę mediów publicznych, zmianę ordynacji wyborczej – poszczególne środowiska tworzą (z pewnością rywalizujące) założenia proponowanych rozwiązań. Tu rywalizacja jest bardzo pożyteczna. To model nieco zbliżony do projektu „Spięcie” (w którym na te same tematy równocześnie wypowiadają się zróżnicowane środowiska: „Krytyka Polityczna”, „Kultura Liberalna”, „Kontakt”, Klub Jagielloński oraz „Nowa Konfederacja”) czy projekt Oczyszczalnia (realizowany przez Laboratorium „Więzi”), działania środowiska skupionego wokół prof. Jerzego Hausnera i Open Eyes Economy z Krakowa, Kongres Obywatelski z Gdańska czy Fundacja Batorego z Warszawy. 

Takich środowisk i instytucji, myślących propaństwowo i systemowo, jest w Polsce kilkadziesiąt. Czas zbudować mechanizm, w którym ich pomysły mogą wyjść poza działalność publicystyczną. W oparciu o wybrane wstępne koncepcje mogłyby powstawać różne propozycje rozwiązań, które byłyby poddane publicznej dyskusji (także lokalnie). Wiele z owych rozwiązań to są ostatecznie umowy społeczne i dlatego powinny być dyskutowana możliwie szeroko w różnych miejscach Polski. 

Owa rozmowa o ważnych sprawach powinna mieć charakter rozproszony (zdecentralizowany) i zarazem skoordynowany (prowadzić do konkluzji, proponować formaty, syntetyzować wyniki). Tu można szukać inspiracji zarówno w przedsięwzięciach skali mega (takich jak zeszłoroczna wielka debata narodowa prezydenta Macrona – ale do tego trzeba było wygrać wybory…), jak i znacznie skromniejszych, jak np. zeszłoroczne Narady Obywatelskie o Edukacji (objęły one 150 szkół i miały ponad 4 tys. aktywnych uczestników). 

Taki rozproszony, partycypacyjny, szeroki model pozwala na autentyczne zaangażowanie i poczucie sprawstwa ze strony obywateli. To taki Suweren+, tym razem traktujący demos nie jak statystyczny „tłum”, który trzeba zaspakajać, ale raczej jako „agorę”, której uczestnicy starają się z troską zajmować wyzwaniami, jakie dotyczą ich samych i społeczności, w której mieszkają. A takich spraw jest przed nami bardzo dużo. Nie tylko edukacja, ale też zdrowie, transport, bezpieczeństwo publiczne, jakość środowiska, opieka nad wykluczonymi, jakość lokalnej kultury, pomoc wykluczonym i wiele innych, włączając w to te najtrudniejsze, dotyczące kwestii światopoglądowych. Kiedyś i tak będziemy musieli te sprawy przegadać. 

Na bazie tych dyskusji powstawałyby kolejne uszczegółowienia rozwiązań (prototypowanie, ewaluacja ex ante, ocena skutków regulacji, projekt założeń ustaw, itd.). Pewnie warto organizować w ich sprawie tzw. wysłuchania obywatelskie. Cykl musiałby się jakoś domykać konkretnymi rekomendacjami adresowanymi możliwie precyzyjnie (co teraz – co potem; co obywatele – co samorząd – co rząd). Jedną z możliwych form konkluzji mogą być założenia ustawy lub wręcz projekt ustawy. 

W tej sprawie poważnym partnerem mógłby być Senat i jego zaplecze. Senat miał przecież pokazać, że jest możliwy inny (otwarty) wariant parlamentaryzmu. Takie otwarcie Senatu to znów nie jest nowa idea, ale także w tym przypadku – poza tym, że swego czasu idea została przyjęta z zainteresowaniem – dotychczas prawie nic się nie wydarzyło. Senat owszem występuje jako strażnik dla niektórych ekscesów władzy, ale poza nielicznymi wyjątkami nie ma na razie własnej inicjatywy. Szkoda. Może jest szansa na zmianę. 

Pomysł 5: Festiwal Demokracji 

Bardziej niż kiedykolwiek warto rozważyć uruchomienie w Polsce przedsięwzięcia nazywanego Festiwalem Demokracji. Pomysł pochodzi sprzed ponad 50 lat. 

W 1968 r. w Szwecji Olof Palme (wtedy minister edukacji) rozpoczął tradycję tygodniowych spotkań w parku Almedalen na wyspie Gotland. W czasie takiego tygodnia – nazwanego Festiwalem Demokracji – przedstawiciele różnych ugrupowań politycznych mogli (wszyscy na tych samych zasadach) organizować prezentacje swoich poglądów i komunikować się z obywatelami. Z czasem partii politycznych było więcej niż dni tygodnia, a w sprawach publicznych chcieli się wypowiadać i słuchać przedstawiciele różnych środowisk. Dzisiaj w takim przedsięwzięciu w Szwecji bierze udział ponad 40 000 uczestników i ponad 1700 organizacji, w tym także wszystkie partie polityczne. Pomysł ten rozprzestrzenił się na inne kraje, w szczególności bałtyckie: Danię, Finlandię, Norwegię, Islandię, Łotwę, Litwę i Estonię. 

Olbrzymią zaletą tego przedsięwzięcia jest fakt, że niejako z definicji zakłada on prezentację różnych ofert politycznych, a nie wiec poparcia dla jednej partii. To ważne, bo daje szanse na współdziałanie różnych środowisk. Wyobraźmy sobie np. Pola Mokotowskie w Warszawie, które raz do roku zamieniają się na kilka dni w przestrzeń rozmowy o sprawach publicznych. Inne miasta mogą uczynić podobnie. Jeśli nie uda się zrobić tego w innej formie, spróbujmy to, co możliwe, wykonać online

Pomysł 6: spotkania / skupienie / czas dla siebie

Być może w połączeniu z Festiwalem Demokracji, a być może całkiem oddzielne, powinny być organizowane, co najmniej raz do roku, znacznie mniej liczne spotkania, łączące poszczególne osoby ważne dla opisywanego tu planu 1000 dni. 

Częściową inspiracją mogłyby być Zloty Niepołomickie. Dotychczas odbyły się tam dwa Zloty, a gromadzili się na nich ludzie ze środowiska organizacji pozarządowych i ruchów społecznych. Ta lista uczestników mogłaby być rozszerzona (to jeden z wariantów) albo spotkanie takie powinny mieć charakter autonomiczny (a może wspólne miejsce). Musi jednak istnieć przestrzeń, w której wyłączone są choćby na chwilę zegary bieżącej działalności i pojawia się czas na skupienie, szczerą rozmowę, przypomnienie sobie nie o tym, jak robić politykę, ale raczej po co… 

Ważne, żeby w środowisku kluczowych uczestników takiego przedsięwzięcia istniał skuteczny kanał komunikacji i okazja do bezpośredniego spotkania – bez pośredników i bez audytorium, przed którym trzeba coś pokazać.

Pomysł 7: regularność, przewidywalność, działanie z wyprzedzeniem

Jeśli potrzebny jest czas na to, żeby wspólnie obmyślać plan działania – znajdźmy go teraz. Nawet jeśli nie uda się ustalić dokładnego planu, to warto na tym etapie ustalić przynajmniej reguły i nazwę tej gry (może być w odwrotnej kolejności). To nie znaczy, że czas się nie liczy, ale ważne jest to, że nie jest odliczany kolejnymi dniami. Zegar cyka teraz raczej miesiącami albo latami (pokoleniami?). 

Na tej osi czasu powinny znaleźć się ważne punkty. Niektóre maja charakter symboliczny i stały, np. 40-lecie Porozumień Sierpniowych (wtedy może udałoby się ogłosić jakiś rodzaj wspólnego Planu 1000 dni – to znaczy, że mamy na to już niecały miesiąc…). Inne punkty w kalendarzu powinny natomiast mieć charakter regularny i przewidywalny, dopasowany do ich natury. 

Może coś większego warto robić raz do roku, np. Festiwal Demokracji, a coś raz na kwartał – np. przygotowanie projektu legislacyjnego i zbieranie pod nim podpisów. Może warto spotykać się co 100 dni w gronie kluczowych osób i instytucji, które kroczą obok siebie (nie zawsze razem) i podzielić się doświadczeniami. Może raz na tydzień albo raz na miesiąc organizować spotkania czegoś na kształt „gabinetu cieni” (tym razem być może mógłby być on „koalicyjny”?). Może takie spotkania „gabinetu cieni” powinny odbywać się w formule „wędrującej” poza Warszawą. Czasem takie rytuały – przewidywalne zdarzenia o nieprzewidywalnych skutkach – są właśnie tym, co najlepiej przygotowuje zmianę, a w każdym razie daje do niej okazję. 

Niektóre działania trzeba odliczać niejako „od tyłu”, np. z dużym wyprzedzeniem poszukać wspólnych (ponadpartyjnych) kandydatów do Senatu tak, aby możliwe było poznanie różnych kandydatur, prawybory i skuteczna, spójna kampania, która zapewni większą niż obecnie przewagę w Senacie. Zresztą szukanie takich osób oraz korzystanie z ich autorytetu i wiedzy może zacząć się znacznie wcześniej. 

Pomocne byłoby (świadom jestem ryzyka, jakie tworzy to przywołanie, lecz jako bezpośredni świadek i uczestnik tych zdarzeń mogę to docenić) nawiązanie do wspólnego namysłu przed przystąpieniem do rozmów Okrągłego Stołu, jakiego można było dokonywać w ramach Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. To cała odrębna historia, trudna historia, ale większość zgodzi się, że ciało to było pomocne – z pewnością w fazie bycia w opozycji. Gdyby udało się wygrać wybory prezydenckie, ciało tego rodzaju powinno być w miejsce Narodowej Rady Rozwoju, ale szczerze mówiąc, nie widać przeszkód, żeby coś na kształt wspólnego ciała refleksji istniało poza Pałacem. To mógłby taki prototyp Senatu. Może też ciało, które byłoby w określonych warunkach zdolne do mediacji między poszczególnymi środowiskami, zanim padnie komenda „Do wyborów!”. 

Na koniec, ale nie koniec

Wesprzyj Więź

Czuję, że dużo tego jest. Pofolgowałem sobie, wychodząc z założenia, że jest czas. Nie wiem jednak, czy jest cierpliwość na czytanie długich tekstów. Szczególnie, że nikt go nie „zamawiał”. Wyszło coś za długiego na wpis na FB, ale też zbyt nieuczesanego, żeby uznać to za realny program. 

Ten tekst został napisany jako swoisty zaśpiew do czegoś poważniejszego. Poważniejszego także w tym sensie, że może wytworzonego zbiorowo. Nad takim planem – planem na 1000 dni – trzeba popracować wspólnie. Trzeba też (a to najtrudniejsze) zastanowić się, jak taką lub podobną partyturę wykonać. Tu nie ma miejsce na żaden Centralny Komitet, Wielkiego Dyrygenta itp., ale też z pewnością jakieś elementy luźnej i otwartej koordynacji są tu potrzebne. To nie jest tak, że wszyscy „znamy tę piosenkę”. Jeszcze nie. 

Potrzeba na to czasu, ale jak napisałem już kilka razy: czas to jest coś, co akurat mamy. Pewnie wszyscy pamiętają, że w 1980 roku podpisano Porozumienia Sierpniowe (słynne 21 postulatów). Mniej osób wie, że potrzebny był jeszcze rok na to, żeby na I Zjeździe Solidarności pojawił się dokument, który opisywał marzenia o Polsce. Trudno go teraz odnaleźć. Nazywał się: „Rzeczpospolita Samorządna”. Kilka miesięcy później wprowadzono stan wojenny… Historia nie musi się jednak powtarzać. Nie wszystkie jej elementy. W każdym razie nie na naszej „zmianie”. 

Podziel się

Wiadomość

Serdecznie dziękuję za ten tekst! Ile wątków, ile wiedzy, ile ważnych propozycji. Marzę o działaniu na rzecz takiej Republiki! I całkowicie zgadzam się, że kluczowy jest namysł nad organizacją działań i widzialny plan.

Niei wiem skad ten minorowy ton.Duże i średnie miasta oraz częś małych miast jest w rękach ludzi z PO.Czesto rządzą oni niepodzielnie a w czesc wkoalicji z innymi podmiotami politycznymi l społecznymi.Nie ma tragediii W moim rodzinnym mieście prezydent miasta z PO otrzymal ponad 70% poparcie.I naprawdę trzeba mieć dużo odwagi cywilnej żeby publicznie opowiedzieć się po stronie rządu.bo można się narazić na ostracyzm i szyderstwo że się jest z Ciemnogrodu co najmniej.Miasto dysponuje szeregiem spółek miejskich w których na różnych stanowiskach zatrudnia się sporą liczbę wiernych pretorianów.Nie jest źle. W dodatku regionalna prasa zamiast patrzeć na ręce lokalnym bonzom zajmuje sie głownie miejską opozycją.oraz wielką polityką.Proszę sobie wyobrazic jak czuli się zwolennicy Pisu mieszkający w dużych miastach.Wydawało się im że znikąd nadziei. gdy rządzilo PO w stolicy.Wszystko było przeciwko nim.Zaczynając od samorzadu poprzez media a kończąc na centralnym rządzie.Rreguły demokracji parlamentalnej wskazują że prędzej czy później nastąpi zmęczenie materiału i społeczeństwo wybierze w demokratycznych wyborach opcję opozycyjną a więc glowa do góry i róbcie swoje.

(…)W moim przekonaniu celem nie powinno być ustanowienie „jednego ruchu”, ale raczej ogólne zwiększenie ruchliwości obywatelskiej składającej się z wielu działań – z sumy dobrych postanowień i regularnych obywatelskich praktyk. Tu bardziej chodzi o zmianę „stylu życia” w tym wypadku „życia obywatelskiego”. W odpowiednim czasie przyniosą one zmianę. Używając nieco zgranego porównania, chodzi o przypływ, który podniesie wszystkie łodzie (…) —- Właśnie taką ruchliwość obywatelską pokazujemy na naszym nowym portalu https://obywatelepro.pl/

Długi tekst, ale przeczytałam z wielkim zainteresowaniem.
Moim zdaniem, Ruch Polska2050- Szymona Hołowni w dużej mierze działa i pracuje wg Pana cennych wskazówek….Pan Szymon poleca czytać Pana artykuły/felietony.(ma rację)
Pozdrawiam serdecznie