Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Perła wytrącona z rąk

Damian Jankowski. Fot. Więź

W podejściu do osób z niepełnosprawnością kościelna instytucja wciąż pozostaje daleko w tyle za mentalnością świecką. Otwarte odrzucenie osoby tylko ze względu na fizyczną niepełnosprawność (co na całym świecie nazywamy przejawem dyskryminacji) w Kościele nazywa się „wolą Bożą”.

– Czy nie będziesz miał problemu ze wstąpieniem do zakonu? Wiesz, komuś może przeszkadzać twoja niepełnosprawność – usłyszałem od cioci, której zwierzyłem się ze swoich planów. – To niemożliwe! – odpowiedziałem z pełnym przekonaniem. Miałem osiemnaście lat i nieco naiwnie wierzyłem, że „dla mnie co dzień wschodzi słońce”, że świat stoi przede mną otworem, a ja właśnie znalazłem swoją drogę życiową. Świat może i stał otworem. Kościół – czego przyszło mi doświadczać przez następnych kilka lata – już nie.

Pierwsze schody

Moja decyzja o wstąpieniu do zakonu była czymś zupełnie innym niż po prostu wyborem kierunku studiów czy sposobu na łatwe życie. Pisanie o odkrywaniu swojego powołania do życia zakonnego jest o tyle trudne, że przedstawienie w pełni racjonalnej argumentacji jest tu właściwie niemożliwe. Bo czy da się wyjaśnić miłość? Wydawało mi się, że znalazłem drogocenną perłę.

Okazało się jednak, że istnieje przeszkoda, której zupełnie nie brałem pod uwagę. W wyniku komplikacji przy porodzie urodziłem się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Dzięki podejściu moich bliskich był to dla mnie temat oswojony. Nie traktowałem więc i nie traktuję siebie jako osoby z niepełnosprawnością. Choroba nie uniemożliwia mi funkcjonowania, ma charakter wyłącznie estetyczny – poruszam się trochę… oryginalnie. Ale przypominam sobie o tym tylko wtedy, gdy patrzę na własny cień rzucany na chodnik podczas marszu. Uczęszczałem do zwyczajnych szkół, gdzie na szczęście nie spotykałem się nigdy ze złośliwością rówieśników. Słowem – nie czułem się odtrącony.

Gorzkim paradoksem pozostanie to, że moja niepełnosprawność okazała się problemem tylko w kontaktach z przedstawicielami Kościoła

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Pełen duchowego zapału, będąc jeszcze w klasie maturalnej, zgłosiłem się do dominikanów. Wybrałem ten zakon ze względu na jego kaznodziejski charyzmat i dewizę: „Głosić wszystkim, wszędzie i na wszelkie możliwe sposoby”. Zostałem przyjęty do tak zwanego prenowicjatu. Przez rok – jako kandydaci na zakonników – nie mieszkaliśmy jeszcze w klasztorze, tylko kontynuowaliśmy nasze wcześniejsze zajęcia, spotykaliśmy się natomiast na rekolekcjach. Każdy z nas odbył także kilka osobistych rozmów z jednym z ojców, duszpasterzem powołań.

Pierwsze schody – czyli pytania o stan zdrowia – zaczęły się dość szybko. Przełożony nie ukrywał, że ma co do mnie poważne wątpliwości. Otwarcie zaznaczał, że dotyczą one jedynie „braku wystarczającej sprawności fizycznej” (wtedy, paradoksalnie, odbierałem to wręcz jako stwierdzenie nobilitujące – nie podważono strony intelektualno-duchowej, która była dla mnie najważniejsza). Ostatecznie, przed ostatnią sesją prenowicjatu, przekazano mi w krótkiej rozmowie przez telefon, że nie jestem przyjęty „ze względu na niepewny stan zdrowia”. Był początek czerwca, dwa tygodnie wcześniej zdałem maturę.

Dziwiła mnie przyczyna odmowy. Z jednej strony tłumaczyłem sobie, że po prostu miałem pecha i trafiłem na osoby niemające pojęcia, na czym polega moja niepełnosprawność, które pewnie dlatego bały się mnie „na wszelki wypadek”. Pomyślałem, że wystarczy, jeśli znajdę takie zgromadzenie, w którym mój stan zdrowia nie będzie problemem. Pozostało zacisnąć zęby.

Z drugiej jednak strony – co tu ukrywać – odrzucenie przez dominikanów było dla mnie wstrząsem, który przyniósł ostudzenie zakonnego zapału. Postanowiłem dać sobie czas. Zacząłem świeckie studia.

„Świetnie sobie radzisz, ale…”

Po trzech barwnych latach na warszawskiej polonistyce, uwieńczonych obroną licencjatu, stwierdziłem, że wracam do realizacji mojego pragnienia, które wciąż nie dawało mi spokoju. Przeświadczony, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”, postanowiłem próbować szczęścia tym razem u redemptorystów, których znałem z rekolekcji prowadzonych w mojej rodzinnej parafii. Na studiach czytywałem książki o. Witolda Kaweckiego, który zajmuje się teologią kultury. Bardzo mi to wówczas imponowało. Podobał mi się zresztą charyzmat redemptorystów: „głosić Ewangelię ubogim i duchowo opuszczonym”. Wciąż uważam, że jest on bliski stylowi papieża Franciszka.

Na początek kandydata czekała rozmowa z prowincjałem (u dominikanów było inaczej – tam nie miałem okazji spotkać się bezpośrednio z przełożonym prowincji, chociaż o to zabiegałem). Zapewnił mnie, że mój „stan zdrowia nie będzie żadnym problemem”. A więc zostałem przyjęty. Przywitano mnie wręcz z otwartymi ramionami.

Pierwszy rok – zwany postulatem – spędzaliśmy w domu zakonnym w malowniczym Bardzie na Dolnym Śląsku. Byłem szczęśliwy – wreszcie dano mi szansę i mogłem wykazać, że moja niepełnosprawność nie stanowi dla mnie żadnej przeszkody. Odpowiadało mi klasztorne życie, nie liczyłem dni dzielących mnie od spotkania z rodziną (do domu wyjeżdżało się trzy razy w roku – na święta i wakacje). Angażowałem się we wszystkie aktywności, włącznie ze wspólnymi zajęciami sportowymi. Choć nie miewałem zasadniczych wątpliwości co do obranej drogi, wewnętrzną pewność zdobywałem stopniowo – do dziś uważam za nieco podejrzane, gdy ktoś od samego początku jest absolutnie pewny, że zostanie księdzem. Po prostu lepiej mieć świadomość, że seminarium to dopiero początek trudnej, ale i pasjonującej drogi. „Jesteśmy do ciebie przekonani” – zapewniał mnie prefekt podczas rozmowy na półrocze postulatu.

Na koniec pierwszego etapu formacji zakonnej każdy musiał złożyć pisemną prośbę o przyjęcie do nowicjatu. Przełożony wezwał mnie potem do siebie i oznajmił, że… moje podanie zostało odrzucone. „Świetnie sobie radzisz, ale nasze życie zakonne jest bardzo trudne, wymaga ogromnej mobilności” – tłumaczył. Na nic zdały się moje zapewnienia, że przecież od kilku lat – jako student w Warszawie, z dala od rodzinnych stron – nie prowadzę osiadłego trybu życia i nigdy nie stanowiło to dla mnie problemu.

Dwa dni później wróciłem do domu. Z przełożonymi zakonnymi rozstałem się w zgodzie. Ostatecznie był to przecież piękny rok mojego życia i do dziś wspominam go z nostalgią. Nikomu w duchu nie wygrażałem, nie protestowałem, nie zrobiłem awantury. Uznałem, że przyjęcie takiej postawy byłoby bezskuteczne. I niechrześcijańskie.

Wilczy bilet

Dominikanów i redemptorystów dzieli wiele w podejściu do świata, spraw wewnątrzkościelnych i formacji. Przekonałem się jednak, że zdecydowanie łączy ich jedno – lęk przed innością. Niestety, dotyczy to nie tylko tych dwóch zakonów.

W tym miejscu muszę zrobić istotne dopowiedzenie. Otóż między prenowicjatem u dominikanów a postulatem u redemptorystów próbowałem także badać grunt gdzie indziej: podczas studenckich lat kilka razy brałem udział w rekolekcjach powołaniowych innych zgromadzeń.

Okazało się, że odrzucenie przez dominikanów w moim wypadku równało się z otrzymaniem „wilczego biletu”. Później w każdym kolejnym zakonie, gdy mówiłem o tym, że byłem w prenowicjacie w Zakonie Kaznodziejskim, niemal od razu słyszałem, że będzie problem z przyjęciem.

Nie zawsze obawy wobec mojej niepełnosprawności komunikowano mi otwarcie. Na przykład od prowincjała pallotynów w poufnej rozmowie usłyszałem zachętę, żebym najpierw skończył świecki licencjat. Gdy to zrobiłem, przekonywał mnie, abym jeszcze napisał magisterkę. U franciszkanów konwentualnych mowa była krótka: „Nie ma takiej możliwości” – ci przynajmniej oszczędzili mi płonnych nadziei.

Z kolei dość dziwny przebieg miała moja rozmowa z rektorem olsztyńskiego seminarium diecezjalnego. Spotkaliśmy się przy okazji jakiejś uroczystości w rodzinnych stronach, krótko po maturze i zakończeniu prenowicjatu u dominikanów. Czuł się w obowiązku wyjaśnić mi, że formacja przyszłych księży jest bardzo wymagająca. Na koniec, dostrzegając widocznie moją pobożność, zapytał mnie, czy nie myślę o wstąpieniu do diecezjalnego seminarium. Odpowiedziałem, że wolę zakon. „To dobrze, bo u nas niestety i tak byś się nie dostał” – usłyszałem.

Jak to się więc stało, że mimo niepowodzenia u dominikanów zostałem bezproblemowo przyjęty do redemptorystów? Po prostu zachowałem się racjonalnie i nie mówiłem od progu o odrzuceniu przez Zakon Kaznodziejski. Wspomniałem o tym przełożonemu dopiero po pewnym czasie – wspólnie zgodziliśmy się, że nie zataiłem niczego poważnego, tamten prenowicjat miał bowiem charakter nieformalny. Niestety, ten przezorny krok na niewiele się zdał.

Powołanie kapłańskie to wielki dar. Czy jednak oznacza to, że Bóg obdarza nim wyłącznie osoby w pełni sprawne?

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

W sumie zderzyłem się z informacją „nie chcemy cię tu” co najmniej pięciokrotnie, średnio – raz na rok, co nie było niczym przyjemnym. Nie jestem masochistą. Każda próba kosztowała mnie coraz więcej. Postulat w Bardzie był zwieńczeniem kilkuletnich starań. Gdy i on zakończył się porażką, uznałem – za Czesławem Miłoszem – że natknąłem się na „kamienny mur”, i zrozumiałem, że mur ten nie ustąpi żadnym moim błaganiom. Poczułem się niepotrzebny.

Drogocenna perła została wytrącona z moich rąk. Podniosłem ją i schowałem, tym razem znacznie głębiej. Wiary – Bogu dzięki! – nie straciłem, ale na Kościół instytucjonalny patrzę już inaczej. Uświadomiłem sobie też, że lepiej poszukać miejsca w świecie, gdzie będę akceptowany. Zrezygnowałem ze starań o włączenie do kościelnych struktur. Na marginesie dodam, że nie chciałem szukać zakonu gdzieś poza krajem, choć słyszałem i takie rady. Być może dlatego, że zależy mi na zmianie mentalności polskiego Kościoła? A może po prostu zabrakło mi już sił, energii i wiary.

Wola Boża?

Moje doświadczenia uświadomiły mi, że poza ks. Janem Kaczkowskim nie spotkałem w Polsce niepełnosprawnego kapłana, który byłby chory jeszcze przed wstąpieniem do seminarium czy zakonu. Trudno mi uwierzyć, że osoby z niepełnosprawnością się tam nie zgłaszają. Zapewne przychodzą, ale ostatecznie – jak ja – zostają najprawdopodobniej odesłane z kwitkiem.

Nieodżałowany ksiądz Jan Kaczkowski ze swoją wadą wzroku i problemami ruchowymi był dla mnie wspaniałym wyjątkiem od reguły. Na studiach czytałem wywiady, w których wyliczał, jak wiele nieprzyjemności spotkało go ze strony Kościoła tylko ze względu na jego inność. Cóż, przekonałem się, że to, o czym opowiada, nie należy do przeszłości.

Zdaję sobie sprawę, że powołanie kapłańskie to wielki dar. Czy jednak oznaczałoby to, że Bóg obdarza nim wyłącznie osoby w pełni sprawne? To oczywiste, że w formacji zakonnej dokonuje się selekcji. Zastanawiam się jednak, dlaczego z taką samą skutecznością jak w przypadku osób z niepełnosprawnościami nie eliminuje się kandydatów z brakami w otwartości serca czy mentalności, pozbawionych zwykłej ludzkiej życzliwości albo kultury osobistej.

Tak szczegółowo opowiadam swoją historię, wciąż zastanawia mnie bowiem pewna delikatna kwestia. Księdzu Kaczkowskiemu udało się wytrwać wewnątrz kościelnych struktur, ja odnalazłem się poza nimi. Ilu jest natomiast takich, którym przedstawiciele Kościoła po cichu zagrodzili drogę do realizacji autentycznego powołania tylko ze względu na „niepewny stan zdrowia”? Może już czas, by ktoś w Kościele przyjrzał się temu zagadnieniu. Nie sądzę, by mój los był wyjątkowy.

Gorzkim paradoksem pozostanie to, że moja niepełnosprawność okazała się problemem tylko w kontaktach z przedstawicielami Kościoła. Właściwie do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć. Przecież Kościół jest wspólnotą (i instytucją), która głosi, że „moc w słabości się doskonali”, a cierpienie może mieć sens. Jego Założyciel wyraźnie powtarzał, że „cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”.

Poza ks. Kaczkowskim nie spotkałem kapłana, który byłby niepełnosprawny jeszcze przed seminarium

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Kardynał Carlo Maria Martini na krótko przed śmiercią udzielił głośnego wywiadu, w którym przyznawał, że „Kościół jest spóźniony o dwieście lat” i kieruje nim lęk zamiast odwagi. Boleśnie przekonałem się, że w podejściu do osób z niepełnosprawnościami kościelna instytucja niewątpliwie pozostaje w tyle za mentalnością świecką. Otwarte odrzucenie osoby tylko ze względu na fizyczną niepełnosprawność (co na całym świecie nazywamy przejawem dyskryminacji) w Kościele nazywa się „wolą Bożą”. Tak właśnie, jak pamiętam, przełożony określił mój koniec dominikańskiego prenowicjatu.

Również z ust znajomych duchownych i ultrakatolickich świeckich kilkakrotnie słyszałem, że decyzja zakonnych władz była na pewno „przemodlona”, że „Bóg tak chce”, zaś mi pozostaje się z tym pogodzić. A jeśli tego nie chcę zrobić – widocznie przeszkadza mi moja pycha. Do dziś czuję niesmak, gdy ktoś próbuje wyjaśniać trudne sytuacje za pomocą kategorii woli Bożej. Czasem bywa ona bowiem wytrychem stosowanym w momentach, których nie umiemy wytłumaczyć. Przede wszystkim zaś nie potrafiłem i nie potrafię odnaleźć w postępowaniu zakonnych przełożonych wysiłku poszukiwania woli Najwyższego.

Być może faktycznie brakowało mi pokory, ale nie chciałem się zgodzić, gdy przebąkiwano, bym został bratem zakonnym (zakonnikiem bez święceń kapłańskich). Często miałem wrażenie, że swoim zdecydowanym pragnieniem bycia księdzem naruszam kościelne tabu. Kiedy odrzucono mnie u dominikanów, duszpasterz powołań sugerował, że wpiszą mi w papierach: „odszedł sam”, zamiast podawania faktycznej przyczyny. To z pewnością będzie lepiej wyglądało po latach. „Nie mówimy «nie», wróć jeszcze kiedyś” – przekonywał mnie na pożegnanie.

„A co, jeśli choroba się rozwinie?”

Kiedy dziś wspominam moje rozmowy z kościelnymi przełożonymi, wyraźnie widzę, że zabrakło im zwyczajnej ludzkiej empatii i wiedzy na temat niepełnosprawności. Przykre było dla mnie to, że – zwłaszcza u dominikanów – wyraźnie koncentrowaliśmy się na moich usterkach fizycznych, które uważam za błahostkę. Ewentualne duchowe rozterki i to, co najważniejsze – pasjonujące wewnętrzne rozeznawanie – pozostawały na dalszym planie. „Chcę być zakonnikiem, bo szukam Boga. Nie uciekam od trudów życia” – musiałem stale powtarzać.

Właściwie za każdym razem, ilekroć temat schodził na moją niepełnosprawność, padało pytanie: „A jak ty sobie radzisz intelektualnie? Czy dajesz radę?”. Odpowiadałem z uśmiechem, że przecież mam ze sobą legitymację studenta Uniwersytetu Warszawskiego.

Musiałem też wielokrotnie odpowiadać na pytania w stylu: „A co, jeśli twoja choroba się rozwinie?”. Na nic były moje zapewnienia, że porażenie mózgowe w takim przypadku jak mój w żadnym razie nie wiąże się z możliwością pogorszenia stanu zdrowia. Zdecydowanie większe jest ryzyko, że ktoś ze zdrowych zakonników za kilka lat zachoruje i utraci pełną sprawność. Nigdy nie zostałem w zakonie wysłany do lekarza, by zdiagnozował moją kondycję fizyczną. Przełożonym wystarczyło to, co widzieli: jak się poruszam.

Przedstawiciele Kościoła, z którymi rozmawiałem o mojej przyszłości w zakonie, pełniący przecież odpowiedzialne funkcje, chyba nie zdawali sobie sprawy, że przeprowadzają „zabieg na otwartym sercu”. Nikt z nas nie jest maskotką, nie można igrać z cudzą nadzieją. Powiedzenie komuś bez ważnego powodu: „nie dasz rady być jednym z nas” może na długie lata zburzyć jego poczucie własnej wartości. Mnie przed załamaniem uratował wrodzony dystans do samego siebie i silne poczucie przekraczania granic absurdu. Czy mogłem na serio odpowiadać na zapewnienia, że rozwiązaniem dla mnie będzie… modlitwa o uzdrowienie? (słyszałem to u dominikanów). Wcale nie potrzebowałem takiego rozwiązania! Akceptuję siebie takiego, jaki jestem. Wciąż ufam, że Bóg podziela właśnie takie podejście.

Krzyż staje się wyjątkowo niewygodny, gdy jest nim sam Kościół, wspólnota wierzących

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Możliwa jest jeszcze jedna interpretacja moich kościelnych trudności. Powtarzają ją przyjaciele będący raczej z dala od Kościoła. Ich zdaniem kwestia zdrowia mogła być tylko pretekstem. Będąc u redemptorystów, nie brałem do ręki wyłożonej tam prawicowej prasy, czytałem „Więź” i „Tygodnik Powszechny”, zaś do Radia Maryja otwarcie miałem stosunek – łagodnie mówiąc – nieżyczliwy. Czy faktycznie posłużono się niepełnosprawnością, żeby pozbyć się niewygodnego postulanta? Wolę pozostać przy przeświadczeniu, że moimi zakonnymi przełożonymi kierowały nieznajomość tematu, jakim jest niepełnosprawność, i utrwalone stereotypy na jej temat.

 „W moich błądzeniach mieszkał od początku”

Kiedy zaczynałem prenowicjat u dominikanów, byłem zakochany w Kościele jako miejscu, które pomaga znaleźć w życiu sens, jest czymś stałym w płynnym świecie. Z czasem odkryłem jego drugie, mniej chwalebne oblicze – instytucji, która potrafi bez skrupułów ranić swoich członków. Czułem się jak młodzieniec z buddyjskiej opowieści, który wychodzi z pięknego pałacu na ulicę i odkrywa, że świat jest brutalny, niesprawiedliwy i okrutny.

Jak lekko jest wyobrażać sobie trudności przeżywane ze względu na chwalebną służbę katolickiej wspólnocie; jak ciężko znosić w milczeniu niesprawiedliwość ze strony przełożonych. Krzyż staje się wyjątkowo niewygodny, gdy jest nim sam Kościół, wspólnota wierzących.

Wesprzyj Więź

Moje nieudane starania o przyjęcie do zakonu trwały w sumie pięć lat. Doświadczenie to było jednak w moim przypadku zbawienne. Wyzwoliło mnie z doktrynerstwa i wyleczyło z klerykalizmu (wcześniej myślałem, że chrześcijańskie powołanie najlepiej realizować w zakonie).

„A gdzie w tym wszystkim był Bóg?” – niejednokrotnie później zadawano mi to trudne pytanie. Nie wiem. Może – jak pisał przywołany już Miłosz – „w moich błądzeniach mieszkał od początku”? Może zamieszkał w moim bólu, osamotnieniu i bezsilności? A może po prostu był ze mną i szedł tuż obok? Tak blisko, że nie mogłem Go dostrzec…

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2018

Podziel się

7
Wiadomość

Damianie w swoich “błądzeniach”trafileś do Więzi i to jest bardzo dobre. Może latwiej będzie zmieniać Kościół nie będąc za bardzo “w środku”. Nie powinno tak być jak piszesz, bo jest to zaprzeczenim tej wspolnoty, a “na dobre i na złe złe” nie dotyczy jedynie jednego sakramentu. Patrząc na ostatni ból Kościoła zastanawiam się jak dziwnie prowadzone jest rozeznanie kto powinien, i z jakimi ograniczeniami, w nim służyć. To ważny tekst w tym aspekcie.

Damian Jankowski w swoim przejmującym tekście-świadectwie słusznie kwestionuje przyjętą w Kościele od lat zasadę, że do kapłaństwa nie mogą być dopuszczane osoby niepełnosprawne fizycznie, podczas gdy dopuszczane są młodziutkie osoby jakże często “niepełnosprawne” (niedojrzałe) emocjonalnie, i w tej niedojrzałości potem utwierdzane przez styl formacji seminaryjnej. Ale przy okazji moim zdaniem Damian dotyka innego, uniwersalnego problemu – klerykalizmu. Klerykalizm, samoświadomość jakiejś wyjątkowości, interpretowanej jako prawo do korzystania ze szczególnych przywilejów w Kościele, łączy się z (teologicznym?) przekonaniem, że powołanie chrześcijańskie w pełni realizuje się w życiu konsekrowanym. A więc świecki jest jakby chrześcijaninem gorszego sortu? Obawiam się, że bardzo wielu młodych ludzi odkryte w sobie powołanie chrześcijańskie (miłość do Chrystusa i pragnienie służenia Mu) bierze automatycznie i pochopnie za powołanie kapłańskie. A to nie to samo! Dlatego nie ma co rozpaczać z powodu tzw. spadku powołań… Duch Święty kieruje Kościołem i nie opuści go… Zwróciło moją uwagę jedno zdanie z tekstu Damiana, już pod sam koniec: “Drogocenna perła została wytrącona z moich rąk. Podniosłem ją i schowałem, tym razem znacznie głębiej”. W realizacji powołania chrześcijańskiego, czyli w drodze do Boga, nie ma łatwych wytyczonych szlaków na skróty, jest tylko jedna niepowtarzalna droga: twoja własna. Damianie, szukaj odważnie.

To jest budujące świadectwo, jak nie stracić wiary będąc już w Kościele. Przypomina mi się tutaj przypowieść o miłosiernym ojcu, która opisuje losy jednego z synów, który opuściwszy ojca mocno potem pogubił się w życiu. Drugi syn, który ojca nie opuścił, też w jakiś sposób się w życiu pogubił. Będąc w Kościele, czy poza Kościołem, można “zagubić” swoją relację z Ojcem. A wydaje się, że jesteśmy “bezpieczni” trwając w Kościele. Ten artykuł i świadectwo pokazują, że tak nie musi być. Że to wyzwanie, może i powołanie właśnie!

Brawo Damian
w życiu należy bić się o swoje i stawać w prawdzie. Zycie chrześcijanina nie może być miłością, jeżeli nie będzie również prawdą. Trzeba chodzić w prawdzie, w obliczu samejże PRAWDY. Tenże BÓG ma wobec Ciebie PLAN nie zakonnicy ,to są zwykli ludzie nie bogowie i trzymają się paragrafów

polecam Ciebie Maryii i Sw Józefowi Bożena Dobrowolska Bartoszyce

Nie kwestionuję przesłania tego świadecwa – seminaria przecież całkiem oficjalnie nie przyjmują osób niepełnosprawnych, a postawa obaw przed niestandardowym kandydatem mnie nie zaskakuje. Zastanawia mnie jednak zmiana podejścia u Redemptorystów, po roku poznawania kandydata – może jednak problem nie polegał na lekkiej niepełnosprawności, ale na czyms innym? Może niepełnosprawność okazała się ograniczać kandydata w stopniu który rzeczywiście budził obawy o samodzielność w określonych sytuacjach? Może przyczyny były inne (ale wtedy oczekiwałbym jasnego postawienia sprawy przez przełozonego)? Akurat tam otwarta niechęć do RM mogła budzić wątpliwości np. co do wytrwania w ślubie posłuszeństwa.
“Wolę pozostać przy przeświadczeniu, że moimi zakonnymi przełożonymi kierowały nieznajomość tematu, jakim jest niepełnosprawność, i utrwalone stereotypy na jej temat.” – niepokoi mnie budowanie narracji oparte na subiektywnym przeświadczeniu, zamiast na faktach, albo konfrontacji z drugą stroną tej historii.

Panie Damianie! Dziękuję za swoje refleksje ale i także świadectwo wiary. Jednakże obok rozeznania powołania kapłańskiego i zakonnego w obliczu zdrowia fizycznego potrzebne są inne przymioty. Tak jak Pan napisał dojrzałość, stan emocjonalny, jak choroba taka czy inna wpłynęła na psychikę i czy kandydat jest odporny na stres i trudne wyzwania chociażby w życiu duchowym oraz wiele innych cech człowieka.
Gdy wstępowałem do Zgromadzenia zakonnego także miałem pewne obawy co do zdrowia. Przyszedłem złożyć “papiery” krótko po leczeniu choroby nowotworowej – złośliwej. Rokowania były niepewne. Mimo to przyjęto mnie, zakończyłem nowicjat, złożyłem śluby Panu Bogu. W trakcie studiowania w seminarium choroba wróciła z podwójną siłą do tego stopnia, że nie mogłem już o własnych siłach chodzić. Czułem wtedy niesamowitą obecność moich rodziców, rodzeństwa ale i tej drugiej rodziny – zakonnej. Mimo 400 km przyjeżdżali mnie odwiedzać, wspierać na duchu. Mogłem także liczyć na wsparcie nie tylko duchowe ówczesnego prowincjała. Po długim leczeniu podniosłem się. Wiem, że to zasługa modlitwy. Kontynuowałem naukę w seminarium, złożyłem śluby wieczyste, przyjąłem święcenia kapłańskie. Na moje pytanie w sali szpitalnej do Ojca Prowincjała – czy będę mógł dalej być w seminarium usłyszałem odpowiedź: ” z powodu choroby nie wylecisz, chyba, że w innej dziedzinie życia nawalisz” i w tym miejscu szczery uśmiech przełożonego. “Inne dziedziny życia” to nie tylko zdrowie fizyczne. A wierzę w to bo sam tego doświadczyłem. Bóg wie co robi. I nie straciłem wiary w Kościele, wręcz przeciwnie bardziej pokochałem Boga i Kościół.

Niestety Kościół niechętnie przyjmuje “mało produktywnych”. Mam kolegę który jest w pełni sprawny tylko powołanie odkrył koło czterdziestki. Seminarium rodzimej diecezji zwodziło go chyba że 3 lata, że wiek nie ten, że musi być zgoda biskupa. Na szczęście jego proboszcz pochodził z sąsiedniej diecezji i “załatwił” mu seminarium w swojej byłej diecezji. Przykre, ale prawdziwe.

Był przypadek taki że zgłosił się do seminarium Tarnowskiego, pewien 64 latek (nie wiem czy kawaler czy wdowiec), wtedy rektorem był ks Stanisław Budzik późniejszy biskup i arcybiskup. Spławił go powiedział mu że nauka w seminarium trwa 6 lat, i jak go wyśle na emeryturę od razu po seminarium.

a ja znam Kapłana i to bardzo Bożego którego przyjęto i wyświęcono pomimo znacznej niepełnosprawności jest u Orionistów bo oni się nie boją. RoEznali że Ojciec Orione by go przyjął i przyjeli jest bardzo dobrym i znanym kapłanem mimo iż niepełnosprawnym chodzi o kwestie powołania ja również długo szukałam 18 lat minęło zanim mogłam złożyć śluby wieczyste ale było warto czekać…bo dary i wezwania Boże są nieodwołalne…

Czy Wola Boża w ustach biurokratów w sutannach pilnujących “czystości” w w/w sprawie nie jest zbieżna z darwinistycznymi poglądami Janusza Korwin Mikkego. W tej sprawie jest im po drodze. Jest to w pewnym sensie rasizm

Panie Damianie-przykro mi.Wiem,co to niespełnione marzenia.Wiem,jak bardzo można tęsknić za służeniem Bogu w wymiarze takim,jaki Pan sobie wymarzył.Myślę,wierzę,że mimo tych trudności,jakie spiętrzono przed Panem,odnajdzie się Pan w roli,która będzie dla Pana satysfakcjonująca.Przyznam się Panu,że artykuł poruszył mnie bardzo.We mnie tkwi zadra,która związana jest z osobami niepełnosprawnymi.Nieba bym im uchyliła.Jestem już stara (71 lat) a od 24 roku życia jest we mnie bunt przeciwko bezwzględności ludzi zdrowych w stosunku do tych niepełnosprawnych.Ten bunt zrodził sie we mnie wtedy,gdy człowiek mi bliski,mój mąż,powiedział,że niepełnosprawni powinni nie wychodzic z domu,by nie zakłócać zmysłu estetycznego ludzi zdrowych.Wtedy,gdy to mówił nie wiedziałam,że to psychopata.Że zniszczy moje życie,zrazi 4 naszych dzieci do kościoła,chociaż sam do tego kościoła uczęszcza w każdą niedzielę.Pomodlę się dzisiaj w Pana intencji.Może w Pana przypadku jest tak,że ,póki co,patrzy Pan na spodnią część wyhaftowanej tkaniny.Niech Pan wierzy-prawa strona tej tkaniny jest pieknie wypracowana.Z Bogiem Ewa Lesińska

Kler to tzw. “banda zgranych i dobranych”, mających swoich wybrańców. Do kleru przyjmują szybko, ale swoich, co ich rodziny dają wielkie ofiary pieniężne i są w elicie kościelnych znajomości. Ja mając 12 lat poczułem, że stan duchowny mnie zainteresował. Będąc już po 18-nastce zgłosiłem rodzinie chęć pójścia do kleru, to wtedy okrutnie mnie zwyzywali twierdząc, że nie dam rady. Nie wiedziałem wtedy co jest przyczyną odmowy. Będąc 12-latkiem przez pół roku byłem ministrantem (poszedłem potajemnie bez pytania o zgodę rodziców). Po pół roku niby ksiądz nie wykazał nic jawnie, ale być może podpuścił starszego ministranta, który kazał mi się wynosić z zakrystii, i tak przestałem być ministrantem. To pragnienie opuściło mnie w wieku 22 lat. Mając 28 lat zainteresowałem się Radiem Maryja i często go słuchałem – to spowodowało tragiczną eskalację konfliktu rodzinno-sąsiedzkiego. Zostałem znowu w domu zwyzywany i posądzony niewinnie o jakąś sąsiedzką “seksualną aferę” – być może bali się mojej pobożności i sfabrykowali zarzuty, aby mnie ciężko zniesławić (bo po skandalu mnie nigdzie nie przyjmą). Taka była sytuacja, że małe dzieci sąsiada (będącego w rodzinie zasłużonych kościelnie) , waliły kamieniami i wyzywały nas 13 lat, byliśmy okrutnie prześladowani przez nich, nie mogłem przez 10 lat w ogóle iść do kościoła, przez 7 lat nie mieliśmy opłatka i święconki na święta. Nawet byłem skazany sądownie (zaocznie – nie pokazali wyroku) za jakieś czyny, których nie popełniłem. Podczas pobytu w zakładzie karnym, przydzielono mi przymusowo do sali świadka jehowy, który mnie namawiał, ale twardo nie dałem się. Podczas mojej 2-letniej nieobecności, dom był zniszczony i wszystko zrabowane. Policja nie robiła nic, mieli pozwolone. Dziś nie słucham w radiu nawet żadnych kościelnych audycji – bo zaraz ktoś daje do zrozumienia, że jestem nie mile widziany. Dziś po tylu latach wreszcie rozumiem, że kler jest tylko dla wybranych. Wyrzekłem się kleru i małżeństwa – żyję jak w celibacie (nigdy nie miałem dziewczyny) i modlę się do Boga. Należy wierzyć w Boga, a nie w księży. Niech spojżą ile oni przyjęli pedofili i cudzołożników.

Dziękuję za tekst. Bardzo przykre…aż trudno sobie wyobrazić jak się Pan czuł.
Poza tym ze stylu tego tekstu widać dojrzałość – a to cecha, którą powinno się “rozeznawać” po pierwsze u osób, które chcą zostać księżmi, zakonnikami… Dziękuję, że pisze Pan szczerze i dosadnie, ale bez obrażania nikogo! Jedynie taki sposób poruszania tematów daje możliwość rozmowy i skłania do zastanowienia. A domyślam się, że słuszny żal, gorycz i poczucie odrzucenia mogło wpłynąć na zupełnie inny styl tego tekstu.