rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

„Każdy dźwięk niósł w sobie zapowiedź czegoś nadzwyczajnego”. Bunt w Treblince

Samuel Willenberg przedstawiający swoje rysunki obozu zagłady Treblinka. Obchody 70. rocznicy buntu w obozie zagłady w Treblice. Fot. Creative Commons

Podczas ucieczki, w lesie, natknęliśmy się na dziewczynkę z pobliskiej wsi. Patrzyła się na nas jak na jakieś potwory nie z tej ziemi. Nagle zacząłem krzyczeć opętańczo: – Piekło spalone! Piekło spalone!

Fragment książki ,,Bunt w Treblince”

Nadszedł pamiętny dzień sierpnia 1943 roku. Było upalnie i słonecznie. Drzewa w lesie w gospodarczej części obozu stały nieruchomo. Nad całym obozem Treblinka roznosił się odór spalonych, rozkładających się ciał tych, którzy przedtem zostali zagazowani. Ten dzień był dla nas dniem wyjątkowym.

Mieliśmy nadzieję, ze spełni się w nim to, o czym od dawna marzyliśmy. Nie myśleliśmy, czy pozostaniemy przy życiu. Jedyne, co nas absorbowało, to myśl, aby zniszczyć fabrykę śmierci, w której się znajdowaliśmy. Wstawaliśmy z naszych prycz rozgorączkowani, podnieceni i niespokojni. Każdy z nas bił się z tysiącem myśli, budzących się w rozpalonym gorączką oczekiwania mózgu.

Uśmiechał się do nas piękny świat. Wabiła przyroda przystrojona w najcudniejsze barwy. Kokietowało nas słońce, którego złota tarcza powoli wstępowała na bezchmurny i czysty błękit. W jego blaskach treblinkowski obóz ujawniał nam cały koszmar naszej nędzy.

Nie myśleliśmy, czy pozostaniemy przy życiu. Jedyne, co nas absorbowało, to myśl, aby zniszczyć fabrykę śmierci, w której się znajdowaliśmy

Samuel Willenberg

Udostępnij tekst

Dzisiaj miał się zmienić obraz przeklętego zakątka ukrytego na pustkowiu. Nikt z nas nie myślał o tym, że zjada może ostatnie śniadanie, że gromadzi się na placu na ostatni apel, że jest to może jego ostatni dzień pracy. Spokój panował niepodzielnie nad całym obozem. Na wieżyczkach strażniczych stali dobrze nam znajomi wachmani i tępymi oczyma przyglądali się krzątającym się więźniom. Na placach uwijali się esesmani, tak jak wczoraj i przedwczoraj. Jak tydzień temu i przed miesiącem. Nic nie zapowiadało zmiany.

Ten pozorny spokój usypiał czujność naszych wrogów. Wszyscy byliśmy pełni nienawiści i żądzy odwetu. Z największym trudem przyoblekaliśmy oblicza w zdawkowy uśmiech, którym witaliśmy naszych oprawców. Tak jak zwykle wznosił się dym Tojtlagru. Uderzenia siekier przy rąbaniu pni, nawoływania. Każdy dźwięk niósł w sobie zapowiedź czegoś nadzwyczajnego. Dziwne było, że Niemcy, na ogół bardzo czujni, tym razem niczego nie przeczuwali. Nie wiedzieli, że tego dnia miał nastąpić bunt w obozie. A zaczęło się to tak.

Na wiosnę nastąpiła rozbudowa obozu. Niemcy przywieźli swoim ciężarowym autem, prowadzonym przez esesmana, materiały budowlane – cement. żelazo i cegły. Piachu mieliśmy dosyć na miejscu. Wszystko to zostało wysypane pomiędzy dwa baraki zamieszkane przez Niemców. Na zimę więźniowie obijali je słomą. Na wiosnę słomę zdejmowali i wtedy ukazywały się drewniane ściany.

Wejścia do tych dwóch baraków znajdowały się na ścianach szczytowych. Środek baraku przecinał korytarz, z obydwu jego stron znajdowały się pokoje esesmanów. Vorarbeiterzy na rozkaz Mittego wyszukiwali w posegregowanych stertach kolorowe dywany. Musiały mieć odpowiednie wymiary, aby się nadawały do wyłożenia korytarza. Esesmani, przewrażliwieni na wszelkie hałasy, chcieli w ten sposób stłumić odgłosy kroków.

W jednym z pierwszych pokoi mieściła się kuchnia i jadalnia. Male stoliki pokryte śnieżnobiałymi obrusikami wypełniały cały pokój. Te dwa identyczne baraki stały w równej linii pomiędzy torem kolejowym, prowadzącym ze stacji kolejowej Treblinka do obozu, a drogą wewnętrzną i znajdowały się, tak jak i reszta wszystkich zabudowań gospodarczych, w lesie.

Dawało to Niemcom osłonę i było naturalnym zamaskowaniem obozu. Pomiędzy nimi była wolna przestrzeń, około pięciometrowa. Na tej przestrzeni Niemcy rozkazali wybudować korytarz i pokój. Nie powiedziano nam, do czego będą one służyć.

Baukomando z powiększoną liczbą więźniów przystąpiło do budowy. Po kilku tygodniach, gdy mury były gotowe, zamiast zakończyć je dachem, jak wszystkie inne budynki w obozie, z drzewa przykrytego papą, Niemcy kazali odlać dach betonowy. Na tym dachu został umieszczony zbiornik na wodę. Był on codziennie napełniany wodą pompowaną przez więźniów. Woda z tego zbiornika spływała rurami do umywalni i ubikacji esesmanów. Dochodziła również do kranów w kuchni.

Nowy budynek esesmanów

Instalacja ta psuła się bardzo często. Więźniowie-ślusarze, zwani Hofjuden, byli wzywani do jej reperacji. Posługaczami Niemców byli młodzi chłopcy żydowscy. Do ich obowiązków należało czyszczenie butów, słanie łózek i sprzątanie pokoi. Ci młodzi więźniowie starali się spełniać swoje obowiązki jak najlepiej. Niemieckie mundury były pedantycznie przez nich czyszczone, a pokoje starannie zamiatane.

Oprócz swoich zwykłych obowiązków, przynosili Niemcom drogocenne rzeczy z placu. Wiedzieli, z ilu członków składa się rodzina każdego esesmana, w jakim wieku są jego dzieci. Według tych wiadomości kompletowali paczki do zabrania do Niemiec. Ci młodzi chłopcy mieli wielu przyjaciół wśród pracujących przy segregacji, którzy im podsuwali co ciekawsze obiekty. Często znajdowali oni wieczne pióra wypełnione zamiast atramentem drogocennymi kamieniami.

Esesmani mieli specjalny budynek, w którym trzymali bardziej wartościowe rzeczy przyniesione z placu. Co trzy miesiące jeździli na urlop do domów. Zabierali ze sobą plony swojej „trudnej i żmudnej pracy”. Młodzi żydowscy posługacze kręcili się swobodnie po niemieckich barakach. Nie bali się, że esesman albo Ukrainiec ich zatrzyma i zapyta, co tutaj robią. Wszyscy bowiem w obozie wiedzieli, że są posługaczami Niemców.

Nowo wybudowane pomieszczenie łączące dwa baraki miało zostać na rozkaz Niemców zamknięte drzwiami. Miały się one znajdować między pokoikiem a korytarzem. Zostały sprowadzone przez Niemców z jakiegoś małego miasteczka. Były żelazne. Ornamenty i okucia wskazywały, że pochodzą z XVI wieku. Te drzwi zostały wprawione przez naszych ślusarzy. W pokoju było tylko jedno małe zakratowane okienko. Naszych ślusarzy oczekiwała jeszcze jedna dodatkowa robota. Trzeba było do drzwi dorobić dobry zamek.

Na polecenie baumeistra, który się domyślał, w jakim celu został wybudowany pokój z korytarzem, dorobili nasi ślusarze dwa klucze do zamka. Jeden oddano Niemcom, a drugi został schowany. Baumeister domyślił się, że tutaj będzie niemiecki arsenał i że to może nam pomóc w zorganizowaniu buntu w obozie. Mieliśmy drugi klucz, wiedzieliśmy więc, że będziemy mieli dostęp do broni przechowywanej przez Niemców w arsenale. Po paru dniach wszyscy w komando wiedzieli, do czego służy mały pokój.

To, że mamy zapasowy klucz do arsenału, było bodźcem do działania i przetrwania. Alfred był ordynansem Galewskiego do czasu, kiedy uciekło z naszego obozu czterech więźniów, którzy mieszkali wraz z nami w baraku. Do czynności Alfreda należało wtedy doglądanie i dbanie o komendanta Galewskiego. Starał się, aby mu niczego nie brakowało. Dbał o czystość jego garderoby i kąta, w którym mieszkał komendant. Był również odpowiedzialny za czystość naszego baraku. Był pewnego rodzaju blokowym. Nie wychodził zbyt często z baraku. Mało kręcił się po placu.

Między innymi dbał również o dostarczanie żywności dla komendanta. Po ucieczce trzech więźniów, kiedy przeniesiono nas do innych baraków, które nie przylegały do placu transportowego, a znajdowały się w gospodarczej części obozu, Alfred pracował przy sortowaniu lumpów. W tym okresie komendant Galewski mieszkał naprzeciwko naszego baraku. Na żądanie komendanta wyznaczono Alfredowi inne zajęcie. Którejś wiosennej nocy, kiedy leżeliśmy na pryczach, Alfred opowiedział mi, że komendant dał mu nowe zadanie. Teraz miał on dbać o czystość całej gospodarczej części obozu, w której skład wchodziły baraki niemieckie i ukraińskie oraz domek sztabu.

Ta część obozu znajdowała się w lesie. Był tam telefon, który łączył Treblinkę ze stacją kolejową Treblinka i ze światem zewnętrznym. Alfred miał kręcić się po obozie, zbierać śmiecie i szmaty. Do tego celu otrzymał wózek dziecięcy, których w obozie było pełno. I tak jak więźniowie z grupy ,,Flaschensortieren”, którzy zbierali flaszki, termosy i garnczki, tak i on jechał ze swoim wózeczkiem.

Na rogach ścieżek obozowych ustawione były beczki pomalowane wapnem na biało. Alfred wyciągał nagromadzone w nich śmiecie i oczyszczał teren, grabiąc i zamiatając. Zebrane śmiecie zawoził przez peron do lazaretu, na wieczny ogień. Paliły się tam wraz z trupami.

Prosty plan

Celem komendanta było zwiększenie liczby chłopców pracujących w gospodarczej części obozu. Mogli się oni kręcić, nie budząc żadnych podejrzeń i nie narażając się na niebezpieczeństwo. Aby zalegalizować swój plan, wziął Alfreda, który mówił perfekt po niemiecku (urodził się w Niemczech), do esesmana ,,Kiwe”.

Obaj zdjęli czapki, stanęli na baczność. Komendant obozu poprawnym niemieckim zameldował, że jego zdaniem należy znaleźć człowieka, który będzie robił porządki. Ukraińcy zanieczyszczają cały czas teren śmieciami. ,,Kiwemu” pomysł się spodobał. Kiwnięciem głowy zatwierdził go. Galewski przedstawił Alfreda i powiedział, że to on będzie odpowiedzialny za czystość gospodarczej części obozu. Od tego dnia Alfred kręcił się codziennie z małym, brudnym dziecięcym wózeczkiem po całym obozie.

Komendant planował wykorzystywanie młodych chłopców, którzy pracowali jako ordynansi w niemieckich barakach, i wykorzystanie Alfreda, który miał służyć jako łącznik między obozem a nimi. Był to zasadniczo początek konspiracji. Był to początek planu buntu w obozie. Dotychczasowe plany brały w łeb. Tak jak nieudany zakup broni przez doktora Chorążyckiego.

Tym razem plan był prosty: tego dnia, kiedy w obozie będzie mniej Ukraińców i Niemców (jeździli na święta do domów), znajdującym się w naszych rękach kluczem wyjąć część broni z arsenału. Następnie, wykorzystując młodych chłopców, rozprowadzić ją po obozie. Pierwszym punktem była grupa kartoflarzy, która znajdowała się vis a vis baraków niemieckich i gospodarczych.

Broń najłatwiej było ukryć w kopcach kartofli, stąd miała być rozprowadzona przez młodych chłopców po całym obozie. W magazynie u więźnia o przezwisku ,,Małpa” znajdowały się różne narzędzia nadające się do przecinania drutów. Więźniowie pojedynczo, aby nie budzić podejrzeń, szli do magazynu po przerwie obiadowej i otrzymywali od niego różne narzędzia, które nadawały się nie tylko do przecinania drutów.

Można było nimi również zabijać naszych oprawców. Otrzymywali oni obcążki, siekiery, młoty. Niektórzy z nich wygrzebali z ziemi schowane tam wcześniej noże kuchenne. Były one ostre i długie. W obozie nie wolno nam było ich używać. Zabieraliśmy je od razu z placu transportowego i chowaliśmy z nadzieją, że w przyszłości mogą nam się przydać.

Każdy dźwięk niósł w sobie zapowiedź czegoś nadzwyczajnego. Dziwne było, że Niemcy, na ogół bardzo czujni, tym razem niczego nie przeczuwali. Nie wiedzieli, że tego dnia miał nastąpić bunt w obozie

Samuel Willenberg

Udostępnij tekst

W dzień planowanego buntu każdy z nas starał się mieć przy sobie trochę  pieniędzy albo złota. Plan polegał na tym, że po rozprowadzeniu broni po obozie chłopcy mieli rzucić granaty na budynki niemieckie. W tym samym czasie dwóch więźniów, mechaników i szoferów zarazem, którzy mieli pod swoją opieką niemieckie auta i dostęp do zbiornika benzyny, miało go podpalić. Jeden z nich był Czechem, drugi pochodził z Warszawy.

Więźniowie z baukomando mieli przejść pomiędzy parkanem a niemieckimi barakami tyłem drogi w stronę auta pancernego stojącego przy bramie wejściowej. Mieli je zdobyć i otworzyć bramę wejściową. Ci więźniowie, dla których nie starczyło karabinów — a była ich większość — mieli za zadanie podpalać, co się dało. Kto był w baraku, podpalał barak. Kto był na zewnątrz — podpalał płot. Wybuch powstania wyznaczony był na godzinę 4.30.

O godzinie 3.30 od strony zabudowań nadszedł Alfred. Popychał swój nieodłączny wózek dziecięcy zapełniony śmieciami. Przystawał od czasu do czasu i zbierał śmiecie. Zbliżył się do naszego komando, gdzieśmy rąbali drzewo (tego dnia nie poszliśmy do pracy do lasu). Skinął na mnie głową. Odłączyłem się od grupy. Wszedłem za okrągłą stertę porąbanego drzewa. Byliśmy tutaj schowani przed wzrokiem wachmana, który stał przy bramie, prowadzącej do ogrodu warzywnego.

Alfred szepnął mi, że idzie na wyznaczone poprzednio stanowisko. Powiedział mi, że bunt rozpoczyna się za pół godziny. Popychając swój wózek, poszedł w stronę kartoflarzy. Po paru minutach podszedłem do vorarbeitera Kleinbauma i spytałem, która godzina. Była 4.00. Miałem jeszcze dwadzieścia minut, aby dobiec do baraku ukraińskiego, gdzie już dostaniemy broń. Z niecierpliwością czekałem na broń, którą mieli mi przynieść na tragach chłopcy z Kartofelgruppe.

Piekło spalone!

W tej samej chwili, kiedy z napięciem oczekiwaliśmy broni, ukazał się na ścieżce obok płotu jadący na rowerze esesman Suchomil. Był to Niemiec sudecki, szef Goldjudenów odpowiedzialny za zrabowane pieniądze. Sprawdził posterunek ukraiński wzdłuż płotu. Minął wachmana stojącego przy bramie ogrodu warzywnego i poszedł w stronę obozu śmierci. Powoli ochłonęliśmy z przerażenia wywołanego jego niespodziewanym pojawieniem się.

Po paru minutach ukazali się kartoflarze. Przytaszczyli na swoich tragach dwa karabiny. Kohen i fryzjer złapali jednocześnie za karabin, wyrywając go sobie wzajemnie. W tej samej chwili usłyszeliśmy detonacje od strony baraków niemieckich. Posypały się nagle na nas strzały z karabinu Ukraińca, który stał na warcie przy wejściu na teren ogrodu warzywnego. Kohen odepchnął fryzjera i zza drzewa wystrzelił w stronę Ukraińca — ten padł martwy pod płotem.

Złapałem drugi karabin i poleciałem w stronę ogrodu zoologicznego. Zobaczyłem tutaj wystające z okien baraków ukraińskich karabiny. Ostrzeliwały od północnej strony obozu południową stronę lasu. Obok jednego z drzew stał Hans z karabinem w ręku i strzelał w stronę ukraińskich baraków.

Grupa więźniów, między innymi wielu Hofjudenów, pobiegła w stronę otwartej bramy ogrodu warzywnego. Po chwili dołączyła do nas grupa z komanda kartoflarzy. Strzelanina się wzmagała. Za nami biegli kolejni więźniowie w kierunku bramy. Od strony garażu dolatywały do naszych uszu dźwięki detonacji. Poprzez drzewa widzieliśmy coraz wyższy płomień ognia — unosił się na wysokości zbiorników z benzyną, które znajdowały się między peronem a barakiem niemieckim. Zbiorniki te zostały podpalone przez dwóch żydowskich mechaników, Czecha i Polaka.

Niedaleko od garażu unosił się słup ognia. W szatańskim jakby tańcu płonęły niemieckie baraki. Wyschnięte gałęzie sosny wplecione w płot płonęły jak wąż, który ciągnie za sobą ognisty ogon. Cała Treblinka stanęła w płomieniach. Z baraków ukraińskich rozlegały się pojedyncze strzały. Nagle obok grupy kartoflarzy zobaczyłem przewrócony wózek dziecięcy. Poznałem, że jest to wózek Alfreda. Rozglądałem się po terenie, szukając jego właściciela. Wreszcie go ujrzałem, w odległości paru metrów od ogrodzenia ogrodu zoologicznego. Podbiegłem do niego. Miał głowę pochyloną na lewo. Sączyła się z niej krew. Hans złapał mnie i pociągnął w stronę bramy.

Biegnąc od drzewa do drzewa i ostrzeliwując się, dotarliśmy do sterty porąbanego drewna. Nagle Hans zachwiał się, trafiony kulą w nogę. Po chwili padł pod stertą drzewa. Podskoczyłem do niego i napotkałem jego wzrok. Nie było w nim strachu, jedynie błaganie. Zbielałymi, drżącymi wargami błagał:

– „Kacap”, skończ ze mną, w imię tego, w którego nie wierzysz.

Wyciągnąłem rękę w stronę obozu śmierci i powiedziałem:

– Patrz tam, tam, gdzie są twoje dzieci i żona.

Jego wzrok skierował się w stronę płotu, który dzielił nas od obozu śmierci. Pociągnąłem za cyngiel i strzeliłem mu w głowę. Potem wraz z innymi biegłem w stronę wyjścia do ogrodu warzywnego. Gdy dobiegliśmy do parkanu, naszym oczom ukazał się straszny widok. Pełno rozrzuconych trupów. Wśród zapór czołgowych słali, wyprostowani jak pomniki, zabici więźniowie. Masa ludzka tworząca jakby pomost leżała na drutach kolczastych i zaporach. Z dwóch stron z wież wartowniczych cały czas padały na nas kule z karabinu maszynowego.

Przeczekałem chwilę i jak na skrzydłach przeskoczyłem zaporę po trupach kolegów. Nagle poczułem szarpnięcie w nodze i uderzenie jakby kamieniem. Po krótkim czasie zorientowałem się, że mój but wypełnia się krwią. Okazało się, że kula trafiła mnie w nogę. Kulejąc, dobiegłem do toru kolejowego.

W lesie natknęliśmy się na dziewczynkę z pobliskiej wsi. Patrzyła się na nas jak na jakieś potwory nie z tej ziemi. Nagle zacząłem krzyczeć opętańczo:

– Piekło spalone! Piekło spalone!

Wesprzyj Więź

Przelatujemy tor kolejowy, a potem betonową drogę. Biegnąc, zanurzamy się w bagna. Ziemia tu jest podmokła. Drzewa liściaste dają nam osłonę. Pędzimy zwartą grupą. Jest nas kilkadziesiąt osób. Na naszej drodze ukazuje się wieś – zagradza nam drogę, Rozdzielamy się. Część biegnie na prawo, część na lewo.

Jedynie ja, nie zdając sobie nawet sprawy z tęgo, co robię, przebiegłem przez wieś i zanurzyłem się w gąszczu liściastego lasu. Jestem zupełnie sam. Dokucza mi pragnienie. Mam na sobie koszulę i spodnie. Jeden z butów jest wypełniony krwią. Czuję silny ból w nodze. Z ogolonej na zero głowy zdejmuję czapkę.

Przeczytaj też: Nie zostawiajcie ich samotnych

Podziel się

2
Wiadomość

Uzupełniam notę od Redakcji. Wspomnienia Samuela Willenberga, spisane przez niego zaraz po wojnie, ukazały się pt. “Mered be-Treblinka” najpierw po hebrajsku w 1986, potem po polsku, angielsku, hiszpańsku i francusku. I wydanie polskie: “Bunt w Treblince”, Res Publica, Warszawa 1991. Następne w Bibliotece WIĘZI, Warszawa 2004, uzupełnione o rozmowę z Autorem, którą przeprowadził Paweł Śpiewak, z posłowiem i przypisami Andrzeja Żbikowskiego i z reprodukcjami rzeźb Samuela Willenberga, przedstawiających sceny z obozu śmierci. Pierwsza wystawa jego dzieł miała miejsce w Zachęcie w 2003 roku.