Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Polska w UE, czyli eurofobia?

Wizyta premier Beaty Szydło w Strasburgu 19 stycznia. Tego dna w Parlamencie Europejskim odbyła się debata o sytuacji w Polsce. Fot. P. Tracz / KPRM

Prawie 60-letnia Unia Europejska znajduje się w „polikryzysie”. Jak może się w niej odnaleźć Polska za rządów PiS? 

W roku 2017 kluczowe znaczenie dla Europy będą mieć wybory parlamentarne i prezydenckie we Francji i parlamentarne w Niemczech. Przypada wtedy także 60. rocznica podpisania traktatów rzymskich powołujących do życia Wspólnoty Europejskie, czyli protoplastę naszej współczesnej Unii Europejskiej.

Dla radykałów byłaby to znakomita okazja, żeby jubilatka przeszła na emeryturę. Jednak przytłaczająca większość rządów i obywateli państw członkowskich Unii nie chce wypowiedzenia traktatów. Przyznają oni jednak, że Unia w obecnym kształcie źle funkcjonuje (w Brukseli wielką popularność zdobyło słowo „polycrisis”) i że należy ją „naprawić”.

Unia znowu na rozstajach

We wrześniu odbył się w Bratysławie szczyt prezydentów i szefów rządów 27 państw Unii (bez Wielkiej Brytanii), podczas którego rozpoczęto proces „refleksji” nad przyszłością UE po Brexicie. Ten proces ma doprowadzić do pewnych zmian, ale na razie nie ma porozumienia – do jakich dokładnie.

Patrząc w perspektywie historycznej, to nie pierwszy raz, gdy Unia stoi „na rozstajach” między drogą federalistyczną, zakładającą wzmocnienie kompetencji wspólnych instytucji ponadnarodowych (Parlament Europejski, Komisja Europejska, Trybunał Sprawiedliwości) kosztem krajowych rządów i parlamentów, a drogą międzyrządową postulującą odwrotne tezy.

Pogodzenie sprzecznych kierunków często wymagało wcześniej tworzenia wewnątrz Unii „twardego jądra” akceptującego większą integrację (grupa Schengen, strefa euro), ale z możliwością dołączenia do pionierskiej grupy w późniejszym terminie przez pozostałe państwa członkowskie. Co ciekawe, to właśnie te niechętne państwa domagały się udziału wspólnych instytucji w funkcjonowaniu mechanizmów wzmocnionej współpracy, aby móc zachować w nie wgląd bądź kontrolę nad ich rozwojem.

Wizja integracji europejskiej według PiS bliższa jest koncepcjom francuskim niż brytyjskim

Dziś właściwie nie ma już w państwach członkowskich silnych głosów apelujących o federalizację Unii. Ze wszystkich stron instytucje unijne są krytykowane, choć z różnych powodów: brak demokratycznej legitymizacji, nadmierna biurokracja, próby uregulowania wszystkiego aż do najdrobniejszych aspektów życia, nieprzestrzeganie prawomocnych reguł. Jednak błędem byłoby z tego wyciągnąć wniosek, że Unia osiągnęła swój najwyższy stopień integracji oraz że może on utrzymać się na obecnym poziomie lub spadać, co oznaczyłoby renacjonalizację niektórych polityk publicznych. Przykład wielkich trudności prawnych, z którymi boryka się Wielka Brytania wychodząca z Unii – mimo że nie uczestniczyła we wszystkich obszarach współpracy – stawia pod znakiem zapytania samą „techniczną” wykonalność wycofania się z obowiązującego prawnego porządku krajowego wszystkich norm unijnych. A bez tej operacji Brexit byłby fikcją.

Ponadto w tzw. starej Unii wciąż istnieją dążenia do pogłębiania integracji europejskiej, ale już niekoniecznie z udziałem czy pod parasolem wspólnych instytucji. W tym nurcie można widzieć pomysł utworzenia odrębnego „rządu gospodarczego” i budżetu dla strefy euro lub powstanie europejskich gigantów przemysłu obronnego (np. grupa KNDS powstała z fuzji francuskiej firmy Nexter i niemieckiej KMW w 2015 r.).

Polska za powołaniem unijnej armii

Zarówno za rządów PO, jak i obecnie, Polska była sceptycznie nastawiona do koncepcji integracji o różnych prędkościach, bojąc się nowego podziału w Europie między twardym jądrem a peryferiami. Te obawy są tym bardziej uzasadnione, że od rozpoczęcia tzw. kryzysu migracyjnego i dojścia PiS do władzy zdaje się, iż taki podział przebiegałby wzdłuż osi Wschód-Zachód. Polska dyplomacja sama taki przekaz wzmacnia, próbując zwiększyć spójność Grupy Wyszehradzkiej obejmującej także Czechy, Słowację i Węgry.

Patrząc na francuskie media, można twierdzić, że te starania są skuteczne. Media nad Sekwaną najczęściej wrzucają bowiem wszystkie kraje Europy Środkowo-Wschodniej do jednego worka, uznając je za grupę eurosceptyczną, wręcz eurofobiczną. Czy w przypadku Polski to twierdzenie jest uzasadnione?

Przede wszystkim należy przyznać, że taką reputację PiS  zawdzięcza częściowo nie swemu programowi dla Unii, lecz niezręcznej komunikacji. Ekstrawagancje posłanki Krystyny Pawłowicz, głosowanie przez Sejm uchwały „w sprawie obrony suwerenności” przed domniemanymi atakami ze strony UE lub wypowiedzi o „nietrafionym pomyśle stworzenia waluty euro” sprawiają wrażenie, że panuje w Polsce irracjonalna zawiść czyniąca Warszawę niepoważnym partnerem do rozmowy.

Patrząc jednak na stanowisko bardziej dojrzałych politycznie członków PiS, poczynając od samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego, obraz jest zupełnie inny. Oprócz tego, że kierownictwo PiS wcale nie chce wyprowadzić Polski z Unii Europejskiej, w niektórych dziedzinach popiera ono nawet ściślejszą integrację, aby np. powołać unijną armię lub mieć silniejszą pozycję w negocjacjach z Gazpromem dotyczących cen gazu.

Trudniejsze do przyjęcia dla PiS są mechanizmy decyzyjne z mocną rolą instytucji ponadnarodowych, takich jak Parlament Europejski i Komisja Europejska. Zgodnie z czerpanym z teologii narodu przekonaniem, że naród stanowi najwyższą formę zbiorowości oraz że jego wola i suwerenność nie mogą być ograniczone prawem – co dobrze widać w konflikcie o Trybunał Konstytucyjny – działacze PiS uważają, iż państwa członkowskie powinny mieć więcej wpływu na bieg spraw w UE.

Jaka integracja? 

Konkretnie znaczy to, że rządy powinny mieć prawo weta w większej liczbie sytuacji. Ponadto w Parlamencie Europejskim powinni zasiadać posłowie izb narodowych, a nie „przedstawiciele obywateli Unii”. To sformułowanie, używane w obecnej wersji traktatu o UE, sugeruje bowiem, że europosłowie bezpośrednio reprezentują pewne unijne ciało polityczne, pomijając narody – a według PiS nie ma ani europejskiego narodu, ani takiej unii narodów lub obywateli, która byłaby uprawniona do podejmowania decyzji wbrew woli któregokolwiek z narodów.

Tak naprawdę jest to wizja integracji europejskiej bliższa koncepcjom francuskim niż brytyjskim. O ile Anglicy, co najmniej od czasów Churchilla, popierali proces integracji na kontynencie, ale nie chcieli w nim uczestniczyć w pełnym wymiarze, o tyle Francuzi i Polacy stawiają znak równości miedzy przynależnością do Europy i do UE, co się wyraża u Francuzów w samym języku – często się mówi „Europa”, myśląc o Unii – a u Polaków w woli rozszerzenia UE do całej Europy geograficzno-kulturowej, włącznie z Ukrainą.

Poza tym Francja generała de Gaulle’a i jego mniej lub bardziej prawowitych spadkobierców politycznych podziela niechęć do instytucji ponadnarodowych i nieraz dążyła do tego, aby je podporządkować organom tzw. międzyrządowym, składającym się z ministrów, premierów bądź prezydentów państw narodowych. Taki był zamiar planu Foucheta odrzuconego na początku lat 60. XX wieku. Ale to z inicjatywy Paryża udało się w następnej dekadzie stworzyć Radę Europejską (więcej o Europie według generała de Gaulle’a w audycji radiowej Dwójki).

W sporze o gazociąg Nord Stream 2 instytucje unijne są obiektywnym sojusznikiem Polski

Analiza argumentów przytoczonych wówczas przez oponentów planu Foucheta – przede wszystkim rządy Belgii i Holandii – pozwala zrozumieć, dlaczego taka koncepcja jest jednak dla Polski niekorzystna. Umożliwienie każdemu państwu członkowskiemu zablokowania podjęcia decyzji dotyczyłoby przecież nie tylko małych lub średnich krajów, ale i większych. Belgowie i Holendrzy doskonale wiedzieli, że bez silnego, niestronniczego sędziego w bezpośrednich negocjacjach z Francuzami i Niemcami nie mieli szans na zwycięstwo. W takim układzie najmniej złym osiągalnym wynikiem byłby brak decyzji, mimo że Belgii i Holandii zależało na szerszym dostępie do dużych rynków zbytu u sąsiadów.

Polska wprawdzie jest większa od tych państw, ale w niektórych przypadkach znajduje się w podobnym położeniu. Weźmy przykład projektu budowy gazociągu Nord Stream 2, któremu przeciwstawia się m.in. Grupa Wyszehradzka. Jak sam PiS przyznaje, instytucje UE są obiektywnym sojusznikiem Polski w tym sporze, a mają one coś do powiedzenia tylko dzięki temu, że polityka energetyczna częściowo należy do kompetencji UE. Gdyby nie to – Polska nie dysponowałaby żadnym narzędziem, aby powstrzymywać projekt.

Dylemat kraju „średniej” wielkości

Jednak wraz z polityką energetyczną na listę kompetencji unijnych wpisana została polityka klimatyczna. I tu pojawia się dylemat. Aby móc bronić swoich interesów korzystając z instytucji Unii, trzeba zaakceptować to, że one mogą czasem podjąć kroki nie do końca odpowiadające naszym innym interesom. Logika integracji zakłada długoterminową grę, w której niekiedy ponosi się doraźne straty, ale dzięki efektowi skali i synergii końcowy bilans współpracy netto jest dla wszystkich uczestników dodatni.

Na przykład propozycja Komisji Europejskiej, by pracownicy delegowani na okres dłuższy niż 2 lata byli traktowani na równi z kolegami bezpośrednio zatrudnionymi przez firmę-użytkownika, na pewno negatywnie wpływałaby na konkurencyjność polskich pracowników delegowanych. Ale póki negocjacje będą się odbywać w łonie instytucji UE, Polska i inne kraje przeciwne propozycji mają szansę na wyrażenie swoich zastrzeżeń i złagodzenie niekorzystnych konsekwencji. Natomiast przesunięcie dyskusji na arenę stricte międzyrządową mogłoby skutkować tym, że państwa niezadowolone z obecnego stanu dyrektywy po prostu przestaną jej przestrzegać.

Najlepszymi obrońcami polskich interesów w UE są silne prawo i silne wspólne instytucje

Taki zamiar już zapowiedział socjalista Arnaud Montebourg, były francuski minister gospodarki i potencjalny kandydat w wyborach prezydenckich w 2017 r. Po prawej stronie sceny politycznej niektóre propozycje byłego premiera Françoisa Fillona są wprawdzie podobne do PiS („Europa narodów gwarantująca ich suwerenność”, czyli ograniczenie władzy Komisji Europejskiej), ale jednocześnie chce on utworzyć „dyrektoriat polityczny” dla strefy euro. Ten organ dysponowałby własnym, odrębnym od Komisji „sekretariatem generalnym”. Gdyby ten plan został zrealizowany, najprawdopodobniej Unią znowu rządziłby, jak za czasów prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego, duet francusko-niemiecki, wówczas potocznie nazywany „Merkozy”. I tak jak w przypadku tzw. paktu fiskalnego, Polska nie będzie wtedy miała innego wyboru, jak przyjąć jego już gotowe rozwiązania lub pozostać na peryferiach.

Jak skutecznie bronić własnych interesów?

Wesprzyj Więź

Pokrewieństwo PiS-owskiej wizji Unii Europejskiej z gaullistowską myślą polityczną może wynika z faktu, że obie opierają się na silnym przekonaniu o wielkości własnego narodu. Takie akcenty słychać np. w słowach premier Beaty Szydło, kiedy mówi, że „Unia Europejska potrzebuje Polski”. Jeszcze zanim Polska przystąpiła do UE, negocjatorzy unijni też często mieli wrażenie, że to Unia ubiega się o członkostwo Polski, a nie odwrotnie.

Choć wkład Polski w samą UE  – i szerszej: w historyczne dążenia do zjednoczenia Europy – jest niewątpliwie istotny i pozytywny, ryzykowne byłoby twierdzenie, że jest on na tyle ważny, iż daje Warszawie nienaruszalne miejsce wśród „wielkich” graczy. Jeśli rzeczywiście postulaty PiS dla Unii będą przyjęte, może to paradoksalnie osłabić pozycję Polski, bo prawem weta prędzej sama wykluczyłaby siebie z gry, niż zmieniła stanowisko krajów „starej UE”.

Najlepszymi obrońcami polskich interesów w Unii są silne prawo i silne wspólne instytucje uchwalające to prawo lub stojące na jego straży, czyli Parlament, Komisja i Trybunał Sprawiedliwości. Jeśli odnosi się wrażenie, że Polska lub ogólnie „nowe państwa członkowskie” nie są tam odpowiednio reprezentowane, to powinny one tam wysyłać najlepszych przedstawicieli. Urzędnik unijny – europoseł czy komisarz – choć nie jest zobowiązany instrukcjami z kraju pochodzenia, nie przystaje być Portugalczykiem, Finem czy Polakiem mającym na sercu dobro swojej ojczyzny.

Podziel się

Wiadomość

Albo się ta Francja diametralnie ostatnio zmieniła, albo pan żurnalista Eugène kompletnie nic nie rozumie z tego, czym jest Pis i gdzie chce on Polskę wyprowadzić. Skłaniam się ku temu drugiemu stwierdzeniu. Ten pam nic nie rozumie.