Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Czy zdążymy zeskoczyć z tej karuzeli?

Jakub Wygnański. Fot. Dorota Kaszuba/Muzeum Powstania Warszawskiego, Michał Warda

Gdy w zindywidualizowanym społeczeństwie Prawdę, Dobro i Piękno zaczynamy pisać małą literą, to zostają: interpretacja, dobrostan i narcyzm. Nie o Dobro już chodzi, tylko żeby było dobrze. Nie o Piękno, lecz o atrakcyjność. Nie są ważne racje, ale narracje – choćby całkiem zmyślone.

O platońskiej triadzie myślę i piszę wielkimi literami: Prawda, Dobro i Piękno – ze względu nie tylko na ich powagę, ale także na ich ontologicznie samoistny charakter. Mają one przecież szczególny status, niemal jak układ współrzędnych XYZ, za pomocą których określa się położenie w przestrzeni. Wskazują pozycję przedmiotów, ale same nimi nie są. Wykraczają poza to, czego dotyczą – dlatego są transcendentne. Mają wyznaczać człowiekowi cele większe niż on sam.

Przyzwyczailiśmy się myśleć, że naturalne dążenie do prawdy, dobra i piękna definiuje człowieka prawie tak samo jak wyprostowana postawa i przeciwstawny kciuk. Tyle że te poszukiwania wymagają wysiłku, intencjonalnego działania, dania czegoś od siebie i uznania, że istotnie są sprawy większe niż my sami. A z tym bywa kłopot. Bo to rodzaj wspinaczki. Takiej specyficznej, w której chodzi nie tyle o wyścig z innymi, ile raczej o zmaganie się z samym sobą i poznawanie siebie.

O takim wspinaniu się pięknie pisał Giovanni Pico della Mirandola – filozof, historyk, matematyk i właściwie człowiek wszystkich talentów. W drugiej połowie XV w. we Florencji przeczytał chyba wszystko, co było wtedy do przeczytania. Studiował kabałę i astrologię, starał się doprowadzić do czegoś w rodzaju syntezy myśli chrześcijańskiej, hellenistycznej i żydowskiej. Zmarł (otruty) w wieku 31 lat, ale zdążył napisać poruszającą Mowę o godności człowieka. To on jest autorem sławnej sentencji, że każdy jest kowalem swojego losu. W swoich śmiałych tezach o rozwoju człowieka posunął się nawet za daleko, twierdząc, że wspinając się coraz wyżej, można dotrzeć aż do pozycji anielskiej. To doprowadziło go do podejrzenia o herezję. Bardzo chciał, żeby ponura historia upadłych czy strąconych aniołów nie była podróżą w jedną stronę.

Piękno jest szczególnie zagrożone i podatne na zniekształcenia, bo łatwo daje się odseparować od Dobra i Prawdy

Jakub Wygnański

Udostępnij tekst

Ale ja dziś chciałbym raczej spojrzeć w dół niż do góry tej wspinaczki. Bo coraz częściej dostrzegam, że żyjemy w zbiorowisku (bo nie społeczności) odmienianego przez wiele przypadków JA. A fakt, że istnieje mnóstwo JA, nie przekłada się na liczbę mnogą – nie ma MY. Bo JA+JA bynajmniej nie zawsze daje MY. Widać zresztą nie tylko uwiąd zobowiązań wobec wspólnoty ziemskiej, ale także zaniechanie głębszych odniesień do tego, co wieczne, a nawet do tego, co historyczne (np. odpowiedzialności przed przeszłymi i przyszłymi pokoleniami). Żyjemy w szczególnym solipsystycznym świecie zaludnionym przez jednostki, które choć mnogie, istnieją tylko w swych liczbach pojedynczych i znają tylko czas teraźniejszy (wszak dosłownie istnieje tylko TERAZ…).

Problem ten nie jest nowy. Około 2500 lat temu w słynnej mowie pogrzebowej Perykles sławił przewagi ateńskiej demokracji. Wybrałem krótki fragment (w przekładzie Kazimierza Kumanieckiego):

Kochamy bowiem piękno, ale z prostotą, kochamy wiedzę, ale bez zniewieściałości, bogactwem się nie chwalimy, lecz używamy go w potrzebie. […] U nas ci sami ludzie, którzy zajmują się sprawami państwa, zajmują się także sprawami osobistymi. […] Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się sprawami państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną.

Tych ostatnich – biernych i nieużytecznych, goniących jedynie za swoimi sprawami – określano wówczas z politowaniem mianem… idiotes (ἰδιώτης). Takie właśnie jest źródło określenia: idiota. A prawdziwym wyzwaniem dla społeczności jest sytuacja, kiedy liczba owych niezainteresowanych stanowi nie margines, lecz przytłaczającą większość.

Czym dla nich są Prawda, Dobro i Piękno? Obawiam się, że w zindywidualizowanej liczbie pojedynczej każde z tych pojęć przemienia się w jakiś rodzaj własnej karykatury. Od teraz trzeba je już pisać małą literą – stają się bowiem niedobre, niepiękne, fałszywe. Niestety, pomimo swego skarłowacenia ciągle pozostają dla wielu ludzi punktami nawigacji – czymś w rodzaju fałszywej latarni, która może wciągnąć nas na skały.

Zamiast Dobra mamy wtedy dobrostan.

W takim ujęciu dobro nie ma już charakteru samoistnego. Jego jedyną miarą stajemy się my sami. Kategorią ważniejszą niż „dobre”, staje się, czy coś jest przyjemne i korzystne – dla nas samych. Dobro to właściwie dobrostan – mój własny.

Po co nam wtedy owoce z drzewa poznania dobrego i złego? Może da się je ususzyć? Same kategorie dobra i zła często traktowane są jako anachroniczne i może nawet fundamentalistyczne. Nie wypada sięgać po nie w rozmowie. Prawie wszystko okazuje się względne. Nie chcemy być pouczani. Już nie chodzi o Dobro, chodzi raczej o to, żeby było dobrze. Podstawowym kryterium ocen staje się, czy jest wygodnie, zgodnie z oczekiwaniami.

Egoizm już dawno przestał być jakkolwiek wstydliwy – zarówno indywidualny, jak i grupowy. Znika gdzieś współodpowiedzialność za innych, solidarność w najgłębszym sensie – że nie zostawiamy innych w potrzebie. Gdy walczymy o swoje prawa i tylko swoje prawa, ginie to, co wspólne. Nawet kategoria praw człowieka – tak bardzo ważna i eksponowana w ostatnich latach – odczytywana jest przede wszystkim jako zestaw uprawnień i gwarancji niejako osobistych. Giną gdzieś kategorie szerzej rozumianego ładu społecznego – sprawiedliwości społecznej, sprawiedliwego rozłożenia ciężarów, przyzwoitości w życiu publicznym.

Zamiast Piękna pojawia się natomiast narcyzm.

Tu także następuje jakiś rodzaj prywatyzacji wartości i zwrócenia się ku samemu sobie. To już nie jest troska o Piękno jako takie. Zmienia się ona raczej w potrzebę upiększania siebie i własnego otoczenia. Do tego już nie pasuje prosta i… piękna definicja, sformułowana przez Simone Weil, że Pięknem jest to, czego nie chcesz zmienić.

Dziś jest wręcz odwrotnie: naszą główną troską są ciągłe korekty. W istocie nie chodzi już zresztą o Piękno, ale raczej o atrakcyjność – czyli atrybut w grze o uwagę innych. Przyciąganie uwagi i potrzeba wybicia się w społeczeństwie masowym staje się jednak źródłem cierpienia. Resentyment, wieczna konieczność porównywania, rangowania, rywalizacji. Bycie w tłumie i jednocześnie wieczna samotność… Boli.

Piękno jest szczególnie zagrożone i podatne na zniekształcenia, bo łatwo daje się odseparować od Dobra i Prawdy. Często poddawane jest takiej właśnie obróbce – bo pozbawione tych „kłopotliwych” dodatków może jawić się jako znacznie atrakcyjniejsze. Mieszanki zła i piękna (uwiedzenie) czy fałszu i piękna (iluzja) są prostsze do wytworzenia, łatwiej dostępne i lepiej przyswajalne.

Piękno – nawet to indywidualne i nawet rozumiane jako potrzeba wybicia się ponad przeciętność, bycia sobą i autentyczności – coraz rzadziej jest wynikiem pracy nad sobą. Takie „piękno” można przecież kupić. Potrzeba indywidualności jest więc zarówno fabrykowana, jak i zaspokajana na przemysłową skalę. Choć wydaje się to niemożliwe, udało się w nas zaszczepić dwa – wydawałoby się: sprzeczne – mechanizmy. Z jednej strony: snobizm – a zatem pragnienie, żeby mieć to, czego nie mają inni: np. ten model telefonu, te ciuchy, najnowszą edycję. A jednocześnie z drugiej strony: instynkt stadny – konieczność posiadania właśnie tego, co posiadają już „wszyscy inni” (np. rówieśnicy). Jakże cudowna – „piękna”, bo samonapędzająca się – maszyna sprzedaży.

A miejsce Prawdy zajmuje interpretacja.

Dużo mówi się o tym, że żyjemy w świecie płynności, postprawdy, fake newsów (w poprzednim numerze „Więzi” pisała o tym Ewa Buczek). A to tylko apogeum znacznie dłuższego trendu. Prawda gdzieś ginie w rozlicznych interpretacjach. Właściwie nie wiadomo już, czy ona w ogóle istnieje. Wszystko zależy przecież od punktu widzenia. Nie są ważne racje, ale narracje – choćby całkiem zmyślone.

Prawda znika nie tylko jako kategoria fundamentalna – w sensie platońskim. Ginie też jej wariant całkiem praktyczny, epistemologiczny. Staje się w pewnym sensie niepotrzebny. Dostęp do olbrzymich zasobów danych Big Data i możliwość śledzenia korelacji (a nie przyczynowości!) pozwala znajdować praktyczne rozwiązania niejako bez potrzeby rozwijania teorii, która byłaby w stanie wyjaśnić, dlaczego jest tak lub inaczej. I bez tej teorii wiemy, że jak zrobimy X, to stanie się Y – i to w praktyce wystarczy, bo to działa. Zresztą w ogóle substytutem prawdy staje się poniekąd skuteczność. Problem „wiedzieć jak” zagłusza często znacznie ważniejsze pytania – „po co? dlaczego?”.

Największym problemem jest jednak to, że żyjemy w świecie, w którym wyrobienie sobie własnego poglądu na ważne sprawy wymaga olbrzymiego wysiłku. Czy ktoś w ogóle stara się docierać do źródłowych faktów? Wszyscy permutują, mieszają, udostępniają te same strzępy informacji (bywa, że intencjonalnie fałszywych). Można odnieść wrażenie, że wszyscy kłamią, że jedyne, na czym można polegać, to ja sam.

I nie chodzi tu nawet o to, co wynika z mojego namysłu i dociekania (przecież na to nie ma czasu!), lecz z intuicji i emocji. Tu pojawia się jakiś dziwny kult autentyczności, w którym ważniejsze jest to, jak „czuje się” sprawy, niż to, jakimi one są. Dotyczy to też naszego stosunku do innych – rzecz jasna, zawsze łatwiej jest ich oceniać, niż rozumieć. A przecież, jak mówi jedna z mądrości, które znaleźć można zarówno w tradycji helleńskiej, jak i żydowskiej, chrześcijańskiej czy muzułmańskiej: „W ustach głupca jego serce. W sercu mędrca jego usta”.

Wywyższenie emocji i działanie metodą „przez emocje do głowy” sprawia, że zaczyna się żniwo dla wszystkich specjalistów od „kształtowania opinii publicznej”. Nie miejmy złudzeń – im nie chodzi o żadne opinie, to są fermy emocji (bo nimi znacznie łatwiej zarządzać). Tu pojawia się też olbrzymia przestrzeń dla hodowania różnej maści (bo one są każdej maści) populizmów. Ich szamani już wiedzą, jak na obiektywnie trudne pytania i problemy dostarczyć prostych odpowiedzi i rozwiązań. Cóż za ulga…

Tu zaczyna się dobrze znany fenomen „ucieczki od wolności”. Erich Fromm opisywał to zjawisko w odniesieniu do lat 30. XX wieku w Niemczech. Ale przedstawił je również José Ortega y Gasset w Buncie mas, pisanym w latach 20. ubiegłego wieku.

Bohaterem Ortegi jest człowiek masowy. Jest on jak dziecko – zajęty samym sobą i domagający się uwagi, kapryśny, przekonany o bezwarunkowym prawie do własnych roszczeń. Bunt mas jest dobrze znany w Polsce i aktualny – jeśli tylko czytelnikowi uda się przedrzeć przez nieskrywaną przez autora wzgardę dla pospólstwa, które właśnie zaczęło korzystać z instytucji i uprawnień zarezerwowanych poprzednio dla arystokracji. Odcedziwszy to przez durszlak, znajdziemy to, co poniżej: przejmujący i nieco przerażający opis pojawienia się nowej kategorii człowieka masowego i szturmu, jaki przypuścił on na świat starych instytucji.

Hiszpański myśliciel zarzuca człowiekowi masowemu całkowitą koncentrację na samym sobie i swoich roszczeniach, które mają być zrealizowane możliwie najszybciej. Zwraca uwagę na kult przeciętności i niechęć do tych, którzy są odmienni. W troskę o równość przebrana jest tu zazdrość w stosunku do innych. Uderzające są też brak wdzięczności i niechęć do brania na siebie zobowiązań. W fenomenie człowieka masowego nie chodzi zatem o liczebność czy nawet status społeczny – to raczej dobrowolna abdykacja z bardziej szlachetnych ludzkich aspiracji i wszystkiego, co wiąże się z nadmiernym wysiłkiem.

Wesprzyj Więź

Mija prawie sto lat od publikacji tej książki, a jej opis niepokojąco trafnie oddaje naszą obecną sytuację. Wiemy też to, czego autor nie mógł wiedzieć, pisząc poniższe słowa w 1929 r. Wiemy, co stało się później. Cóż, może jeszcze uda się nam jakoś zeskoczyć z tej karuzeli, zanim dokona pełnego obrotu…

Pisał więc Ortega y Gasset (przeł. Piotr Niklewicz): „Dziś, kiedy wszystko wydaje się nam możliwe, przeczuwamy, że możliwe może być też to, co najgorsze: cofnięcie się w rozwoju, barbarzyństwo, upadek. Sam w sobie nie byłby to jeszcze objaw zły; oznaczałby, że ponownie stykamy się z niepewnością, która jest właściwością wszelkiego życia, z niepokojem zarazem bolesnym i rozkosznym, którego nie szczędzi nam każda chwila, o ile tylko potrafimy ją przeżyć do końca, do samego pulsującego jądra. Zazwyczaj uciekamy od owego napawającego trwogą tętna, dzięki któremu każda prawdziwie przeżyta chwila zamienia się w uciekające w dal malutkie serce; staramy się nabrać pewności, znieczulając się na bezwzględny dramat naszego przeznaczenia chloroformem obyczajów, nawyków, retoryki. Jest zatem dobrodziejstwem, że po raz pierwszy od prawie trzech wieków stajemy wobec świadomości, że nie wiemy, co nam przyniesie jutro”. 

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2020

Podziel się

13
3
Wiadomość