Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Morricone, czyli muzyka jak powietrze

Ennio Morricone w 2013 roku. Fot. Gonzalo Tello / Wikimedia Commons

Ta muzyka jest tak intensywna jak zapach. A konkretny zapach, wiadomo, jednych wabi i zachwyca, inni mogą go uważać za przykry. Są więc tacy, którzy muzyki Morriconego nie lubią. Trudno jednak nie podziwiać jego warsztatu i muzycznej wyobraźni.

Kobieta: „Misja”, „Dawno temu w Ameryce”, „Cinema Paradiso”, „Malena”, „Zawodowiec” – kiedy przywołuję tytuły tych filmów, natychmiast słyszę w głowie muzykę, którą skomponował do każdego z nich Ennio Morricone.

Ksiądz: Dorzucam od razu do Twojej listy, Kasiu, kolejne moje ulubione tytuły filmów z muzyką zmarłego w lipcu artysty: „Klan Sycylijczyków”, „Nietykalni”, „Frantic”, „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Sergia Leonego i oczywiście „dolarową trylogię” tego reżysera, czyli: „Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej”, „Dobry, zły i brzydki”.

Wielki Morricone zadebiutował w kinie w roku 1961 muzyką do obrazu „Faszysta” w reżyserii Luciana Salcego, ale to od współpracy z Leonem, z którym zresztą znał się od dzieciństwa, rozpoczęła się wielka kariera młodego Ennia. Był rok 1964, Leone realizował pierwszy spaghetti western, który przyniósł mu rozgłos i był tak wielkim sukcesem finansowym, że uratował od bankructwa Cinecittę, wytwórnię filmową, w której pracował.

To właśnie muzyka skomponowana do spaghetti westernów, a szczególnie słynny motyw z obrazu „Dobry, zły i brzydki” z 1966 r., uczyniły kompozytora sławnym i rozchwytywanym. Kiedy dwa lata wcześniej napisał muzykę do „Za garść dolarów”, podpisał się jeszcze pseudonimem: Dan Savio. Tak, „Dobry, zły i brzydki” z udziałem Clinta Eastwooda, jako pozbawionego skrupułów i zasad rewolwerowca, to było prawdziwe „wejście smoka”!

Kobieta: A w tym wejściu smoka ogromny udział miał również Morricone. To oczywiście Sergio Leone wymyślił spaghetti western, łamiący konwencję hollywoodzkiego klasycznego westernu, którego bohater był szlachetny, z oddaniem walczył ze złem, bronił słabszych i zaprowadzał sprawiedliwość. Jednak bez muzyki Morriconego to, co zamierzył Leone, nie wybrzmiałoby z taką siłą, więcej – nie zyskałoby tak oryginalnego kształtu.

Już sam pomysł, żeby w westernie sięgnąć po muzykę symfoniczną i operową, był dość szalony. Muzyka do „dolarowej trylogii” – podobnie jak do większości kompozycji włoskiego mistrza – to partytury rozpisane na mnóstwo instrumentów, chóry i solistów. A Morricone poczyna sobie w muzycznym świecie trochę jak Tarantino w kinie. Obok wirtuozerskich altówek, obojów, skrzypiec, trąbek i mnóstwa oczywistych dla orkiestry symfonicznej instrumentów wykorzystuje brzmienia innych, dość dziwnych – w każdym razie dla mnie, laika. Jeden z nich wygląda jak dwie połączone deseczki, które wydają klekoczące dźwięki, inny przypomina ogromny wałek z korbą. Pojawiają się tu również tradycyjne instrumenty z obszaru kultury meksykańskiej i latynoskiej oraz gitara elektryczna. Chórzystom i solistom kompozytor każe pohukiwać, gwizdać, wydawać dźwięki przypominające kocie miauczenie – wszystko to oczywiście w odpowiednich tonacjach i wykonane z maestrią. Co za wyobraźnia muzyczna! A uzyskany dzięki tym zabiegom efekt jest rzeczywiście niesamowity.

Wielu krytykowało „dolarową trylogię” za epatowanie przemocą. Rzeczywiście, w przewrotnie wymyślonym przez Sergia Leonego zdziczałym świecie Dzikiego Zachodu zabijanie to codzienność, rutynowo wykonywana czynność. Reżyser wyraźnie bawi się tu stworzoną przez siebie konwencją. A Morricone, komponując muzykę do tych filmów, bawił się dźwiękami. Jego muzyka sprawia, że trudno opowieści o brudnych, złych i brzydkich bohaterach Leonego nie wziąć w nawias, traktować je serio.

Ksiądz: Dziś miliony ludzi na całym świecie rozpoznaje charakterystyczny motyw „Gorączka złota” z „Za garść dolarów”. Od 1983 r. otwiera on koncerty Metalliki – zresztą wersja Metalliki znalazła się też na płycie „We All Love Ennio” Morricone z 2007 r., będącej hołdem dla kompozytora, któremu właśnie w tym roku przyznano Oscara za całokształt twórczości. Jest tam również motyw „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, który wykonał Bruce Springsteen. Muzykę Morriconego interpretują również Herbie Hancock i Quincy Jones – wielcy muzycy jazzu!

Alek Dębicz, znakomity muzyk i pianista oraz świetny znawca muzyki filmowej, twierdzi, że Morricone to kompozytor awangardowy, który odegrał przełomową rolę w historii muzyki filmowej. Na pewno zawsze miał talent do melodii, ale przede wszystkim tworzył nowe typy brzmień, które stały się ikoniczne dla bardzo różnych gatunków filmowych. Artysta ten właściwie do każdej kompozycji zestawiał swoją własną orkiestrę niejako na nowo. Powstawały w ten sposób oryginalne sekcje instrumentów, pośród których znajdowały się także te dotąd nieużywane w klasycznych orkiestrach symfonicznych, czyli: harmonijka, gitara, fletnia pana, drumle; często posługiwał się wokalizą. Do tego imitacje odgłosów zwierząt, trzask łamanego drzewa, tykanie zegara, szum wodospadu, tętent koni.

Kobieta: Z tej nieprzebranej wielości dźwięków artysta tworzył niezwykle harmonijną całość. Jest w tej muzyce monumentalność, ale równocześnie pewna lekkość, czasem też dowcip – zagarnia słuchacza, ale nie przytłacza. Zagarnia nie dla siebie samej, ale po to, żeby widz jeszcze głębiej wszedł w filmowy świat. Wyrazista i intensywna muzyka Morriconego wtapia się w filmowe dzieło jak powietrze. Doskonale widać to w „Misji” Rolanda Joffégo. W pewnym momencie już właściwie nie wiadomo, czy to muzyka, czy szum wodospadu, odgłosy puszczy, śpiew egzotycznego ptaka. Morricone umiał usłyszeć wewnętrzny głos natury, muzyką opowiedzieć bohatera, również jego życie wewnętrzne.

Ta muzyka jest tak intensywna jak zapach. A konkretny zapach, wiadomo, jednych wabi i zachwyca, inni mogą go uważać za przykry. Rozumiem więc, że są tacy, którzy muzyki Morriconego nie lubią. Trudno jednak nie cenić jego warsztatu i muzycznej wyobraźni.

Ksiądz: A jednak wspaniała muzyka z „Misji” nie przyniosła mu Oscara, co zresztą mocno go dotknęło. Nie krył tego, w swojej autobiografii wspominał: „Kiedy w 1986 r. nie dostałem Oscara za «Misję», bardzo mnie to zabolało. Nie tyle sama przegrana, ile fakt, że statuetkę dostał film «Około północy» ze świetnymi skądinąd aranżacjami Herbiego Hancocka, ale większość muzyki nie jest tam oryginalna”.

Z tym Oscarem to rzeczywiście nieciekawa sprawa – tyle wielkich kompozycji, a statuetkę, oprócz tej za całokształt, dostał dopiero za muzykę do „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino. Ale za to muzyka do „Misji” znalazła się na liście 25 najlepszych ścieżek dźwiękowych wszech czasów Amerykańskiej Akademii Filmowej.

Pamiętam, po raz pierwszy obejrzałem ten film w nieistniejącym już warszawskim kinie „Skarpa”. Urwałem się na trzy godziny z seminarium, byłem wtedy klerykiem. Poruszyła mnie bardzo ta oparta na faktach historia misji założonej i prowadzonej przez jezuitów wśród Indian Guarani w Puszczy Amazońskiej. Indianie wraz z jezuitami stają w obronie misji, którą chcą zlikwidować brutalni kolonizatorzy. Ojciec Gabriel, grany przez Jeremy’ego Ironsa, nie chce przemocy. Drugi jezuita, ojciec Mendoza, w tej roli Robert De Niro, jest zwolennikiem walki z bronią w ręku. W szerszym wymiarze to film o starciu moralnych racji człowieka z tyranią, dla której liczy się tylko cel materialny i władza.

Kobieta: To także różne wizje Kościoła, tego ewangelicznego i tego zblatowanego z władzą. A powracający w filmie temat muzyczny „Gabriel’s Oboe” to jeden z najbardziej znanych utworów muzyki filmowej w dziejach kina. Pojawia się w filmie po raz pierwszy w scenie, w której o. Gabriel próbuje za pomocą muzyki nawiązać dialog z Indianami. Muzyka jest tu językiem, który potrafi skruszyć wrogość i nieufność, pozwala rozpocząć budowanie relacji między dwoma obcymi światami – jezuitów i Indian.

Ksiądz: „Misję” czytać można, zależnie od światopoglądu widza, jako manifest rewolucyjny, humanistyczny albo ewangeliczny. Wielki film i wielka muzyka. W perfekcyjny sposób oddająca złożoność postaw bohaterów. Morricone potrafił przełożyć ich emocje i namiętności na pięciolinię.

„Gabriel’s Oboe” to jeden z tych wspaniałych utworów, które rozpoznajemy już po pierwszych taktach. Podobnie rzecz się ma ze słynnym tematem muzycznym – „Chi Mai”. Ciekaw jestem, Kasiu, czy wiesz, w jakim filmie został on wykonany po raz pierwszy.

Kobieta: Byłam przekonana, że we wspomnianym przeze mnie na początku „Zawodowcu” w reżyserii Georges’a Lautnera. Ale skoro zadajesz takie pytanie, to chyba nie mam racji.

Ksiądz Masz rację, że… nie masz racji. Po raz pierwszy utwór ten zabrzmiał w filmie „Magdalena” Jerzego Kawalerowicza. Twórca sławnego „Pociągu” nakręcił ten film w 1971 r. we Włoszech. Tak, pośród 500 (!) filmów, do których Ennio Morricone napisał muzykę, jest „Magdalena” Kawalerowicza.

Kobieta: Ennio Morricone współpracował z największymi twórcami światowego kina, oprócz wymienionych już przez nas reżyserów, są to: Giuseppe Tornatore, Brian De Palma, Roman Polański, Henri Verneuil, Bernardo Bertolucci, Marco Bellocchio, Pedro Almodóvar, Terence Malick, Liliana Cavani, Franco Zeffirelli, Barry Levinson, Olivier Stone czy Federico Fellini. Uff… Długa jest ta lista, znajduje się na niej także Pier Paolo Pasolini, uważany przez wielu za gorszyciela, obrazoburcę i…

Ksiądz: …a przeze mnie za autora najwspanialszego filmu według Biblii, czyli „Ewangelii według świętego Mateusza”. Muzykę Morriconego słyszymy na przykład w „Dekameronie” oraz w „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Po premierze „Salo…” mówiono, że to „wytwór wyobraźni zboczeńca”, nazywano ten film chorym i pornograficznym. To kino bardzo trudne w odbiorze. Muzyka Morriconego umiejętnie oddaje atmosferę zagłady zdeprawowanego świata, który sportretował Pasolini. Przywołuję ten film, aby pokazać, że kompozytor nie unikał artystów kontrowersyjnych i dzieł obrazoburczych.

Kobieta: Potrafił znakomicie odnaleźć się w różnych światach i stylach reżyserów, w różnorodnych gatunkach filmowych i konwencjach. Jego muzyka zresztą nie tylko buduje atmosferę, ale wręcz współtworzy opowiadany świat, uczestniczy w akcji filmu, momentami nawet ją prowokuje, czego przykładem niech będzie „Carillion’s Theme” z „Za kilka dolarów więcej”, w której dźwięk pozytywki w zegarku odmierza czas do zabicia człowieka.

Ksiądz: Rzeczywiście piękne muzyczne tematy Morriconego często ustawiają poszczególne sceny w filmie.

Kobieta: Wszystko to jednak nie po to, żeby wyróżnić się z całości, przeciwnie – muzyka komponowana przez Morriconego współtworzy z pozostałymi elementami filmu doskonałą całość. To wymagało nie tylko wielkiego talentu, ale chyba też pokory. Być może ucząc się kompozycji, a potem tworząc utwory na wielkie orkiestry symfoniczne i chóry, artysta rozumiał lub tak podpowiadała mu intuicja, że w filmie – tak jak w utworze symfonicznym – muzyka powinna funkcjonować podobnie jak pojedynczy instrument ogromnej orkiestry, którą stanowią wszyscy współtworzący to konkretne filmowe dzieło.

Ksiądz: Ennio Morricone to niezwykle utalentowany twórca, prawdziwe cudowne dziecko. Pierwsze kompozycje stworzył w wieku 6 lat. Kiedy miał lat 12, rodzice zapisali go do rzymskiego konserwatorium muzycznego – Akademii św. Cecylii. Czteroletni program nauki Ennio ukończył w niecałe dwa lata i opuścił uczelnię jako jeden z najlepszych studentów. Uczył się gry na trąbce i kompozycji. Przez kilka lat zarabiał na życie, grając na trąbce w nocnych klubach. Był również członkiem awangardowej formacji improwizującej: Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza. Ale pisał też piosenki dla popularnych wykonawców, m.in. dla Paula Anki i Gianniego Morandiego. „Gdyby moi koledzy kompozytorzy z konserwatorium dowiedzieli się, że pracuję w rozrywce, przestano by mi podawać rękę” – wspominał. Potem nie krył już swojego flirtu z muzyką popularną, twórczo łączył ją z brzmieniem orkiestry symfonicznej.

Kobieta: Komponował również dzieła o charakterze sakralnym, m.in. mszę „Missa Papae Francisci”, którą zadedykował papieżowi Franciszkowi, kantatę „Pieśń o Bogu ukrytym”, opartą na tekstach poetyckich i fragmentach nauczania Jana Pawła II, oraz hymn na Jubileusz Roku 2000.

Ksiądz: Nie krył, że jest człowiekiem wierzącym, praktykującym katolikiem. Kardynał Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury, mówił po śmierci artysty o wymiarze duchowym jego muzyki: „[…] jemu zawsze chodziło o wielką muzykę. Morricone wierzył, że wielka muzyka jest sama w sobie, zgodnie z jej wielką tradycją, językiem transcendencji. Jest to język, w którym przejawia się tajemnica, również wtedy, gdy jest to muzyka świecka”.

Kobieta: Może być językiem tajemnicy również wtedy, kiedy brzmi w filmie gangsterskim, myślę o „Dawno temu w Ameryce” Sergia Leonego.

Ksiądz: Być może to najlepszy film w historii kina gangsterskiego.

Kobieta: Pojawia się w nim jeden z najpiękniejszych utworów kompozytora – nostalgiczny „Deborah’s Theme”. Taki właśnie nostalgiczny, momentami sentymentalny charakter ma brzmiąca w tej epickiej, ponad czterogodzinnej sadze amerykańskiej rodziny gangsterskiej (z korzeniami włoskimi i żydowskimi) muzyka napisana przez Morriconego. Pozostaje w kontrze do dramatów, które oglądamy na ekranie.

Ksiądz: Nostalgiczny charakter ma również muzyka w „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatorego – arcydzieła, od którego zaczęła się przeszło dwudziestoletnia przyjaźń dwóch wybitnych artystów. To poetycka, niezwykle plastyczna, wręcz idylliczna opowieść o miłości, przyjaźni i dojrzewaniu, która rozgrywa się w krajobrazie słonecznej Sycylii. Muzyczny motyw przewodni „Love Theme” powala. Każda nuta dotyka naszych emocji, marzeń, tęsknot.

Kobieta: Uwielbiam ten film – do łez się na nim wzruszam i zaśmiewam, brzmiąca w nim muzyka ma w sobie coś wręcz… katartycznego.

Ksiądz: Innym wspólnym i znowu znakomitym dziełem duetu Tornatore–Morricone jest „Malena” – znowu Sycylia, nostalgia, miłość.

Kobieta: I zjawiskowa Monica Bellucci w roli tytułowej oraz nieustępująca jej pięknem muzyka. Ten nostalgiczny charakter muzyki Morriconego to na pewno jego rys szczególny, ale przecież tworzył też muzykę inną. Ta brzmiąca na przykład w „Życiu złodzieja” z Jeanem-Paulem Belmondo w roli głównej przypomina styl Henry’ego Manciniego.

Ksiądz: Również muzyka w „Nietykalnych” Briana De Palmy różni się od większości ścieżek dźwiękowych Morriconego, w których czujemy oddech i przestrzeń. Tu raczej świat się zawęża, staje się klaustrofobiczny. Muzyka jest cierpka, mroczna, bardzo „wewnętrzna”, żeby nie powiedzieć psychodeliczna. Morricone fantastycznie namalował nią obraz Chicago lat trzydziestych.

Z kolei we „Franticu” Romana Polańskiego, którego dramatyczna akcja rozgrywa się w Paryżu, Morricone łączy motywy charakterystyczne dla muzyki znanej z amerykańskich thrillerów z francuską estetyką zaczerpniętą jakby „pod dachami Paryża”.

Wesprzyj Więź

Przywołałaś, Kasiu, jeszcze jednego słynnego kompozytora muzyki filmowej – Henry’ego Manciniego. Alek Dębicz porównuje Ennia Morriconego z Elmerem Bernsteinem, autorem muzyki m.in. do wspaniałego „Wieku niewinności” Martina Scorsesego, oraz z Bernardem Herrmannem, który napisał muzykę do „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa i „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Zapewne ma rację, ale mnie, muzycznemu laikowi, przychodzi do głowy taka wielka trójka: Ennio Morricone – Nino Rota – Wojciech Kilar. Podpiszesz się pod takim zestawieniem?

Kobieta: Podpisuję się, Andrzeju, pod całą piątką! Jestem przekonana, że bez muzyki tych znakomitych kompozytorów, wymieniane tu przez nas filmy nie osiągnęłyby tej klasy, jaką sobą prezentują. Nie byłyby też tak ważne dla nas – widzów. To w dużej mierze właśnie dzięki doskonale zintegrowanej z filmowym obrazem muzyce wchodzimy – jak bohaterka „Czerwonej róży z Kairu” Allena – w filmowy świat i poprzez jego bohaterów zbliżamy się do tego, co w nas samych głęboko ukryte, z czym często boimy się zmierzyć. Intensywnie doświadczamy również, że każdy człowiek, także ten, z którym nie chcielibyśmy mieć do czynienia, ma swoją opowieść, której warto wysłuchać. 

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2020

Podziel się

Wiadomość