Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Trzeba kochać człowieka dla niego samego

Stefan Frankiewicz, 2014. Fot. Cezary Gawryś

Kościół powinien być przyjaznym domem dla wszystkich, otwartym na współczesnych „jawnogrzeszników i celników” – mówił Stefan Frankiewicz w książce „Nie stracić wiary w Watykanie”. Dziś jego urodziny.

Cezary Gawryś: Już wkrótce kanonizacja Jana Pawła II, głównego bohatera twoich wspomnień. O czym dziś przede wszystkim myślisz w związku z tym wydarzeniem?

Stefan Frankiewicz: Czuję oczywiście wielką radość z tego daru dla świata, a także wdzięczność dla losu, że dane mi było spotkać tego świętego człowieka.

Podobnie jednak, jak w roku 2011, kiedy Karol Wojtyła został ogłoszony błogosławionym, trudno mi uwolnić się od obaw. Czy nie utoniemy w bezrefleksyjnym triumfalizmie i dumie z tego, że nasz wielki rodak gości na ustach całego świata? Czy będziemy w stanie uwolnić się od myśli, że dzięki temu wydarzeniu i my wszyscy, jego rodacy, z całą naszą trudną historią i cierpieniami z przeszłości, zostajemy niejako utwierdzeni w poczuciu naszej wyjątkowości?

Wiem – i chciałbym to podkreślić na zakończenie naszych rozmów – że najgłębsze i trwałe świadectwa oddziaływania Jana Pawła II kryją konfesjonały, a więc niedostępne dla nas biografie wewnętrzne bardzo wielu ludzi na całym świecie. Ale przecież po niemal trzydziestu latach pontyfikatu wielkiego papieża Polaka można by oczekiwać jego skutków także w naszym życiu publicznym, w codziennych relacjach pomiędzy ludźmi, w powszechniejszej świadomości ścisłego związku, jaki zachodzi pomiędzy „grzechem indywidualnym” a „grzechem społecznym”. Tymczasem słabo dostrzegam nasze podążanie za tym, co w postawie papieża wobec wiary i wobec drugiego człowieka było najistotniejsze.

Powiedz więc, co takiego uderzało cię najbardziej w postawie chrześcijanina Karola Wojtyły.

– Może to, że kiedy rozmawialiśmy o doświadczeniu wiary, nie wyczuwałem pomiędzy nami jakiejś niewidzialnej szyby, oddzielającej jego, najwyższy przecież autorytet Kościoła, ode mnie, zwykłego człowieka. Czułem, że łączy nas wspólne pokonywanie tej samej trudnej drogi, jakby to samo onieśmielenie w obliczu Tajemnicy. Nie miałem wcale wrażenia w takich momentach, że to ktoś wielki, wyjątkowy, niedostępny. To był po prostu towarzysz na tej samej drodze wiary.

Jan Paweł II odwoływał się czasem w swoich publicznych wystąpieniach do znanego wyznania św. Augustyna: „Dla was jestem biskupem, z wami jestem chrześcijaninem”. Myślę, że Karol Wojtyła nieustannie ucieleśniał prawdę tych słów biskupa Hippony. Inaczej może odbierało się go w latach osiemdziesiątych, kiedy na ogół widzieliśmy w papieżu przede wszystkim „nowego Mojżesza”, który prowadzi nas ku „obiecanej ziemi” wolności.

Nazwałeś Jana Pawła II „towarzyszem nas wszystkich na trudnej drodze wiary”. Widzę w tym jednak pewien paradoks. Od początku pontyfikatu otoczony ludźmi, którzy garnęli się do niego, sam chętnie otaczający się ludźmi, także przy stole, mimo to musiał chyba przeżywać momenty wielkiego osamotnienia? Czy ciężar samotności nie jest zresztą wpisany w samą naturę papiestwa, tego jedynego w swoim rodzaju urzędu pośrednika pomiędzy Bogiem a ludźmi?

– Odwołam się do wydarzenia, które chyba najsilniej, naocznie uświadomiło mi to, o czym mówisz. Było to 10 czerwca 1982 roku. Wracałem późnym wieczorem do domu, długo czekałem na autobus przy pnącej się w górę via Gregorio VII. Prowadzi ona w stronę rzymskiego lotniska. Wokół panowała pustka.

W pewnym momencie usłyszałem narastający szum i tuż obok mnie przemknęła kolumna samochodów z policyjną asystą. W jednym z nich wyraźnie dostrzegłem papieża. Chyba coś czytał, bo wewnątrz paliła się lampka. Jeszcze tego samego wieczoru prowadził ulicami Rzymu procesję Bożego Ciała, by zaledwie w kilka godzin później wyruszyć w najtrudniejszą bodaj podróż swego pontyfikatu – do Argentyny, toczącej wojnę z Wielką Brytanią o Falklandy-Malwiny.

Jednocześnie była to podróż do kraju, w którym od kilku lat twardą ręką rządziła junta wojskowa, odpowiedzialna – według Amnesty International – za „zaginięcie” w latach 1976–1982 piętnastu tysięcy osób.

„Przybywam tu – powiedział papież zaraz po przybyciu do Buenos Aires – aby (…) modlić się o pokój, o słuszne i godne rozwiązanie konfliktu zbrojnego”. Tej podróży Jana Pawła II zdecydowanie przeciwna była zarówno Kuria Rzymska, jak i ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo papieża. Jan Paweł II samotnie podjął decyzję.

Znamienne było dla mnie to, co powiedział już po powrocie do Rzymu. Podkreślił mianowicie, że „ryzyko” i „niebezpieczeństwa” mieszczą się dzisiaj w optyce powszechnej działalności głowy Kościoła. Dla mnie i ta wyprawa do Buenos Aires, i przytoczone słowa były wymownym świadectwem zasadniczych zmian, jakie pontyfikat Jana Pawła II wniósł do samego rozumienia tożsamości papiestwa.

Po niemal trzydziestu latach pontyfikatu papieża Polaka można by oczekiwać jego skutków w naszym życiu publicznym, w codziennych relacjach pomiędzy ludźmi. Tymczasem słabo dostrzegam nasze podążanie za tym, co w postawie papieża wobec wiary i wobec drugiego człowieka było najistotniejsze

Stefan Frankiewicz

Udostępnij tekst

Wyrazić się one miały potem choćby w jego postawie wobec tragedii na Bałkanach czy wobec wojny w Zatoce Perskiej. Chodzi o wyeksponowanie tej roli instytucji papiestwa, której dowodów nam, Polakom, boleśnie brakowało w przeszłości. W takich sytuacjach życia narodów, kiedy nie wystarcza już tradycyjne godzenie stron za pomocą kompromisów i ustępstw, ostrożnych działań dyplomatycznych i poufnych mediacji czy uroczystego przypominania ogólnych zasad sprawiedliwości.

Karol Wojtyła niejeden raz podejmował ryzyko, aby ukazać jedność wyższą ponad to, co dzieli narody i społeczeństwa. Czynił tak niezależnie od tego, czy chodziło o reżimy prawicowe bądź lewicowe, o regiony świata tradycyjnie katolickie czy zdominowane przez inne wyznania i religie.

Wybierając taką drogę dawania świadectwa papieskiej służby wszystkim, Jan Paweł II musiał być gotów do podejmowania ryzyka. Podejmując takie decyzje jak ta o podróży do Argentyny musiał doświadczać osamotnienia. Tutaj nie wystarczała już obecność tak wielu przecież przyjaciół i okazywana mu z różnych stron wielka życzliwość. André Frossard w swojej książce zapytał papieża, jak wygląda jego modlitwa za świat. Odpowiedź brzmiała: „Jest to modlitwa o Miłosierdzie”.

O tym, jak – trzeba to wyraźnie powiedzieć – rewolucyjna, odbiegająca od dotychczasowych standardów, była na przestrzeni całego pontyfikatu jedno znaczna postawa Jana Pawła II w obliczu łamania praw człowieka i praw narodów, mogliśmy się pośrednio przekonać za rządów jego następcy. Otóż w marcu 2012 roku Benedykt XVI przez trzy dni przebywał na Kubie, dokąd udał się jako „pielgrzym miłosierdzia”. Nie spotkał się tam ani z zabiegającymi o audiencję „damami w bieli”, czyli matkami i żonami represjonowa nych dysydentów, ani z przedstawicielami prześladowanej przez władze opozycji. A przecież kilkudziesięciu z nich zostało prewencyjnie aresztowanych tuż przed papieską wizytą, aby nie mogli uczestniczyć w uroczystościach. Nie było apelu o uwolnienie więźniów politycznych. Był za to postulat wolnego od pracy Wielkiego Piątku, a nade wszystko – kolportowana szeroko przez media relacja z serdecznego spotkania papieża z Raulem Castro…

Joseph Ratzinger to wielki teolog, autor trzech mądrych encyklik o cnotach teologalnych i trzech książek o Jezusie Chrystusie, niewątpliwie człowiek pełen dobroci i osobistej skromności, który zdobywał się na gesty odwagi i bezkompromisowości. Choćby w Wielki Piątek 2005 roku, kiedy jeszcze jako kardynał mówił o brudach w Kościele, czy już po wyborze na papieża, kiedy rozpoczął bezkompromisową walkę z pedofilią i wykroczeniami obyczajowymi wśród duchownych. Takim gestem odwagi, dzięki któremu papież Benedykt XVI niewątpliwie przejdzie do historii, była jego niespodziewana decyzja o rezygnacji z urzędu, którą ogłosił 11 lutego 2013 roku…

– Wciąż mam przed oczyma kardynała Ratzingera, jak w latach osiemdziesiątych wolnym krokiem przemierza plac św. Piotra w drodze z domu przy Città Leonina do Kongregacji Nauki Wiary. Ja mieszkałem po przeciwnej stronie placu, więc idąc do „L’Osservatore” bardzo często mijałem się z nim.

Na moje pozdrowienie reagował ciepłym uśmiechem. Zawsze w czarnym płaszczu, w podniszczonym staromodnym berecie i z wielką czarną teczką. Potem na przestrzeni ośmiu lat jego pontyfikatu nieraz przypominał mi się ten obrazek kardynała-intelektualisty, o delikatnej i kruchej posturze, który dźwiga tę swoją wielką, jakby zbyt ciężką teczkę.

Zaczynaliśmy naszą rozmowę jeszcze za pontyfikatu Benedykta XVI. Niemal od roku trwa rewolucyjny pod wieloma względami pontyfikat papieża Franciszka. George Weigel w swojej książce „Kres i początek” przytacza prywatną wypowiedź kardynała Montiniego, czyli przyszłego Pawła VI, z 25 stycznia 1959 roku. W kilka godzin po tym, jak Jan XXIII zaszokował Kościół i świat, obwieszczając zamiar zwołania soboru, Montini telefonował do znajomego: „Ten święty staruszek nie wie, w jakie mrowisko wkłada kij”. 27 kwietnia 2014 roku, w niedzielę Miłosierdzia Bożego, papież Franciszek wyniesie na ołtarze Jana XXIII i Jana Pawła II. Czy widzisz jakąś analogię między Janem XXIII, Janem Pawłem II a Franciszkiem?

– Myślę, że łączy ich przede wszystkim bezpośredniość i serdeczny, ciepły stosunek do człowieka, a także łatwość nawiązywania kontaktu ze światem, brak paraliżującego lęku przed tym, co niesie współczesność.

Choć humanistyczna wrażliwość każdego z nich kształtowała się w innych warunkach. Angelo Giuseppe Roncalli wychowywał się w chłopskiej rodzinie w Sotto il Monte, małej miejscowości w prowincji Bergamo u podnóża wzgórz, które wznoszą się z doliny Padu ku Alpom, wśród ludzi, którzy podobno do dziś odznaczają się niezwykłą łagodnością. Na osobowości Argentyńczyka Jorge Bergoglia, syna włoskich emigrantów, na pewno odcisnęła się latynoska spontaniczność i bezpośredniość. Jego stosunek do ludzi charakteryzuje znamienne wyrażenie tenerezza, czułość. Od początku swego pontyfikatu często wzywa nas, abyśmy ją sobie na co dzień okazywali.

Kiedy rozmawialiśmy z Janem Pawłem II o doświadczeniu wiary, nie wyczuwałem pomiędzy nami jakiejś niewidzialnej szyby. Czułem, że łączy nas wspólne pokonywanie tej samej trudnej drogi

Stefan Frankiewicz

Udostępnij tekst

Gdy chodzi o Jana XXIII i Jana Pawła II, o ich duchowym pokrewieństwie zadecydowało doświadczenie Soboru – pierwszy był jego ojcem, drugi nazywał siebie synem soborowego przełomu. Dlatego bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że obaj wielcy papieże zostaną kanonizowani razem. To jakby wskazówka dla nas, Polaków, byśmy potrafili zdobyć się na radość sięgającą dalej niż polskie opłotki i cieszyć się razem z Kościołem powszechnym.

O Janie Pawle II słyszymy od lat, że kochał i szanował każdego człowieka. Wiadomo, od razu przebaczył swojemu niedoszłemu zabójcy i odwiedził go w więzieniu, odważnie bronił naszych praw w obliczu potęg tego świata, stając się głosem bezsilnych. Ale te i inne przykłady są raczej dalekie od naszych codziennych wyborów i wyzwań, jakie niesie życie. Na co zwróciłbyś dziś uwagę, gdy chodzi o stosunek naszego papieża do drugiego człowieka?

– Odwołam się do antropologicznego punktu wyjścia w postawie Karola Wojtyły, na który w latach dziewięćdziesiątych zwrócił uwagę kard. Paul Poupard, a więc jeden z najbliższych współpracowników papieża w Kurii Rzymskiej. „Wielu dziwi się – pisał francuski kardynał – że Jan Paweł II tak wielką wagę przywiązuje do człowieka. Przypominam sobie, jak pierwszy raz zacytowałem jego tekst: «Trzeba kochać człowieka dla niego samego i dla niczego innego!». Niektórzy wokół mnie mówili: «Ależ to jest bluźnierstwo! Trzeba kochać człowieka ze względu na Boga». Nie! Trzeba kochać człowieka dla niego samego, a nie z żadnej innej przyczyny – nie przestaje powtarzać Jan Paweł II, począwszy od swego programowego przemówienia w UNESCO” (ten cytat zaczerpnięty jest z książki „Ten papież jest darem od Boga”, z przedmową Józefa Życińskiego, wydanej w roku 2002).

Myślę, że w tej opinii kardynała Pouparda zawarty jest znamienny rys postawy Karola Wojtyły wobec człowieka w ogóle. Jakże daleko nam czasem w Polsce do takiego spojrzenia na naszych bliźnich, na ich wiarę i niewiarę. Zaprzeczeniem takiej postawy są choćby inkwizytorskie zapędy świeckich obrońców Kościoła i chrześcijańskich zasad moralnych, ich łatwość w wysyłaniu innych do piekła i orzekaniu, który z polityków ma prawo, a który nie ma prawa przystępować do sakramentów.

Mówisz o ludziach świeckich, ale to przecież od Kościoła hierarchicznego w dużej mierze zależy pojawianie się takiego inkwizytorskiego podejścia. Od Kościoła też zależy, co i jak podejmiemy z dziedzictwa Jana Pawła II. Czego więc przede wszystkim oczekujesz od polskich biskupów w związku z kanonizacją Karola Wojtyły?

– Zanim odpowiem konkretnie na twoje pytanie, chciałbym podzielić się najpierw ogólniejszą refleksją. Otóż uważam, że należałoby odejść od praktyki łatwych kaznodziejskich ogólników na temat „całego” pontyfikatu, od mówienia o „wszystkim” w nauczaniu Jana Pawła II, od odwoływania się do wielkiego papieża tam, gdzie najważniejszym punktem odniesienia jest po prostu Ewangelia i niezmienna tradycja Kościoła.

Nauczanie Karola Wojtyły zawiera natomiast bezcenną diagnozę stanu polskiego chrześcijaństwa oraz jego specyficznych związków z patriotyzmem i naszym życiem zbiorowym. Z diagnozy tej wyłania się potrzeba przeżywania wiary jako trudnej drogi wciąż ponawianych wyborów etycznych, nie zaś jako oblężonej twierdzy i miecza na ideowych przeciwników. A Kościół powinien być przyjaznym domem dla wszystkich, otwartym na współczesnych „jawnogrzeszników i celników”; powinien szanować inne ludzkie drogi poszukiwań, dostrzegać wartości także w pluralistycznym świecie, umieć przyjmować z wdzięcznością dobro, jakie otrzymuje od świata, od współczesnej kultury, od ludzi świeckich i ich świadectwa.

„Kościół uznaje, że nie tylko sam daje, ale także wiele otrzymał od historii i ewolucji rodzaju ludzkiego” – przyznawał Jan Paweł II w 2001 roku, a więc na samym początku nowego tysiąclecia, w liście apostolskim „Novo millennio ineunte”. Taką postawę wdzięczności ze strony Kościoła potwierdzała pragmatyka duszpasterskiego oddziaływania papieża, który służąc człowiekowi, zaczynał reformowanie świata nie od kruszenia murów zła, ale od podkreślania istniejącego już dobra w społeczeństwach, w relacjach międzynarodowych i życiu wspólnot politycznych. „W swoim właściwym i pełnym kształcie miłosierdzie objawia się jako dowartościowywanie, jako podnoszenie w górę, jako wydobywanie dobra spod wszelkich nawarstwień zła, które jest w świecie i w człowieku” – napisał Jan Paweł II w encyklice „Dives in misericordia”, już na początku swojego pontyfikatu.

Pamiętam, że taka właśnie hierarchia moralnego oddziaływania uderzała mnie każdego roku podczas styczniowych spotkań papieża z Korpusem Dyplomatycznym. W przemówieniach wygłaszanych przy tej okazji, które były podsumowaniem najważniejszych wydarzeń społecznych i politycznych na świecie w dopiero co zakończonym roku, wyraźna była za każdym razem nie tylko przenikliwość ocen i diagnoz, ale też skrupulatne rejestrowanie zjawisk pozytywnych, świadczących o dojrzałości poszczególnych polityków i społeczeństw.

Chwila rozmowy z Janem Pawłem II po ratyfikacji konkordatu. W głębi sekretarz stanu kard. Angelo Sodano. Fot. ze zbiorów Stefana Frankiewicza

Tymczasem w polskim Kościele obserwujemy nieraz obsesyjne eksponowanie zła we współczesnym świecie zamiast podkreślania dobra, które już istnieje; koncentrację na słabościach obyczajowych, tak jakby wszystko inne się nie liczyło; język polemik i potępień, zamiast naśladowania papieża w jego posłudze jednania.

Przypomina mi się to, co mówiłeś o twoich rozmowach z Janem Pawłem II, w których pojawiał się wątek braku odpowiedniej „hierarchii spraw” jako negatywnego rysu w modelu polskiej kultury.

– Wątek ten pojawiał się parę razy, kiedy była mowa o niektórych naszych polskich zapalczywych sporach toczonych o sprawy drugorzędne. Notabene papież za każdym razem poprawiał mnie: „Nie powinno się mówić «hierarchia spraw», lecz «hierarchia rzeczy»”. W takich momentach odzywał się w nim filozof.

W teologii dogmatycznej uznaje się też istnienie „hierarchii prawd”, co jest niezwykle istotne w dialogu ekumenicznym. Skoro wspomniałeś o przywiązywaniu wagi przez papieża do „hierarchii rzeczy”, to co uznałbyś za najpilniejsze przesłanie pontyfikatu Jana Pawła II skierowane do nas, Polaków?

– Uważałem tak wiele lat temu i tak uważam dziś: mam nadzieję, że kanonizacja Karola Wojtyły akurat w Niedzielę Bożego Miłosierdzia uświadomi nam wreszcie, jaki testament pozostawił nam nasz wielki rodak. Tym testamentem jest przesłanie o miłosierdziu Boga i potrzebie miłosierdzia wśród ludzi. O miłosierdziu, które oznacza nie tylko i nie przede wszystkim działalność charytatywną, Jan Paweł II mówił od początku pontyfikatu. Choćby w liście apostolskim o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia „Salvifici doloris” z 1984 roku. Napisał w nim: „Miłosiernym Samarytaninem jest każdy człowiek, który zatrzymuje się przy cierpieniu drugiego człowieka, jakiekolwiek by ono było… Miłosiernym Samarytaninem jest ten, który świadczy pomoc w cierpieniu, jakiejkolwiek byłoby ono natury”.

Jednak wątek miłosierdzia uczynił papież treścią całej swojej pielgrzymki poza granice Włoch tylko w Polsce w roku 2002. Była ona wielkim wołaniem o „nową wyobraźnię miłosierdzia”. Ta ostatnia podróż Jana Pawła II do rodzinnego kraju to niejako testament dla nas wszystkich. Zbliżający się do kresu życia papież uznał widać, że miłosierdzie i ściśle z nim związane przebaczenie są tym, czego brakuje nam najbardziej i co winno znaleźć się na pierwszej linii kościelnego i społecznego nawrócenia.

„Grzech pierworodny” obecnych podziałów sięga samych początków wolnej Polski. Już wtedy dała o sobie znać nielicząca się z demokratycznym i pluralistycznym charakterem społeczeństwa tęsknota za czymś w rodzaju katolickiego państwa

Stefan Frankiewicz

Udostępnij tekst

Niestety, testament ten wciąż czeka na wypełnienie. Klimatu miłosierdzia, które jest „głębszym źródłem sprawiedliwości” oraz klimatu wybaczenia, bez którego „świat może być tylko światem zimnej, bezwzględnej sprawiedliwości” – nie czuje się zupełnie w polskim życiu zbiorowym. I co boli szczególnie – niekiedy nawet w Kościele.

W naszym polskim życiu ostatnich dwudziestu lat sprzeczne oceny budzi działalność Radia Maryja. Jeden z sędziwych i zasłużonych hierarchów powiedział mi, że już na samym początku przestrzegał Ojca Świętego: „Zobaczysz, Radio Maryja podzieli polski Episkopat”. Wiele wskazuje na to, że tak właśnie się stało. Pamiętamy krytyczne wystąpienia wobec kierownictwa Radia Maryja kardynałów Józefa Glempa i Stanisława Dziwisza czy nuncjusza Józefa Kowalczyka. Było też upomnienie ze strony Jana Pawła II – to prawda, delikatne, jak to miał w zwyczaju – skierowane na placu św. Piotra do pielgrzymki słuchaczy Radia Maryja. Przypominał im, że mają zawsze działać w jedności ze swoimi biskupami.

Z drugiej strony są przecież biskupi, którzy manifestują swoje poparcie dla Radia Maryja. Podział w Episkopacie faktycznie więc istnieje i być może to on powoduje, że nasi biskupi nie są w stanie wypowiedzieć się in gremio w wielu ważnych kwestiach życia publicznego.

– Moim zdaniem, to nie Radio Maryja jest pierwszym powodem obecnych podziałów. Uważam, że „grzech pierworodny” sięga samych początków wolnej Polski. Już wtedy dała o sobie znać nielicząca się z demokratycznym i pluralistycznym charakterem społeczeństwa tęsknota za czymś w rodzaju katolickiego państwa, za „katolickimi” w nazwie partiami politycznymi oraz podejrzliwość wobec wszystkiego, co w przestrzeni publicznej rodzi się poza kręgiem oddziaływania Kościoła czy religii.

W tej kwestii poglądy biskupów były i są wyraźnie zróżnicowane, a twarzą Kościoła – za sprawą mediów – stają się autorzy najbardziej radykalnych wypowiedzi. Często są to biskupi, którym wyraźnie nie wystarcza odpowiedzialność za własną diecezję. Inni, pragnąc uniknąć wewnątrzkościelnych polemik, milczą. Nie jest jednak dobrze, że w rezultacie Episkopat in gremio milczy, kiedy religia i powoływanie się na autorytet Jana Pawła II stają się mieczem na politycznych czy ideowych przeciwników. Kiedy święte miejsce narodu, Jasna Góra, staje się trybuną partyjnej agitacji. Kiedy publicznie znieważa się – bywa, że w imię religii – ludzi zasłużonych dla polskiej niepodległości i narodowej kultury, a pogrzeby czy odwiedziny na cmentarzach stają się okazją do seansów nienawiści.

Jak wiadomo, wydarzeniem, które bardzo pogłębiło przepaści dzielące społeczeństwo była katastrofa smoleńska. Capstrzyki wychodzące z warszawskiej katedry pod pałac prezydencki, z pochodniami i pełnymi nienawiści napisami na transparentach, do niedawna były nazywane „apelem jasnogórskim”, a manifestowanie politycznej frustracji i agresji – „obroną krzyża”. O tym też Kościół milczał.

Wszystko to dzieje się w trudnym kontekście. Kościół katolicki ma dziś w Polsce raczej złą prasę. Jest często na cenzurowanym…

– W całym demokratycznym świecie media pełnią, bardziej czy mniej mądrze, funkcję krytyczną wobec instytucji publicznych, także wobec Kościoła. Nie można się za to obrażać. Kiedy w 1995 roku składałem Janowi Pawłowi II listy uwierzytelniające, papież w swoim przemówieniu zapewniał: „Kościół nie pragnie i nie wymaga dla siebie przywilejów ani szczególnego miejsca w społeczeństwie. Chce być dla narodu mater et magistra, matką i nauczycielką. (…) Nie proponuje systemów czy programów gospodarczych i politycznych ani też nie stawia jednych ponad innymi, byleby godność ludzka była należycie uszanowana i umacniana…”. Przypominają mi się zawsze te słowa o „matce i nauczycielce”, kiedy obserwuję niepokojące zjawiska w polskim Kościele.

W tym, co mówisz, jest dużo goryczy i bólu. Przez całe życie starałeś się przecież wiernie służyć Kościołowi i ufałeś mu.

– Takimi gorzkimi refleksjami niejeden raz dzieliłem się z papieżem. A on, znając moje krytyczne podejście, zadawał mi pytanie: „Czy pan prowadzi dziennik albo pisze wspomnienia? Bo po tylu latach spędzonych w Watykanie jest to pańskim obowiązkiem”. Pamięć o tym pytaniu, które było zobowiązaniem, towarzyszyła mi podczas całej naszej pracy nad tą książką.

Przywoływałeś wiele razy inne pytanie papieża, które brzmiało: „Panie Stefanie, czy w tym Watykanie jeszcze pan wiary nie stracił?”. Jan Paweł II, jak można się domyślać, raczej nie oczekiwał od ciebie odpowiedzi serio. A gdybym ja dzisiaj powtórzył za papieżem tamto pytanie?

– Papież mógł mieć na myśli skandale, które zdarzały się w Watykanie podczas jego pontyfikatu. Najgłośniejszy z nich i najbardziej do dziś bulwersujący światową opinię, a mianowicie ujawnienie nadużyć i przestępstw księdza Marciala Maciela Degollado, założyciela bardzo dynamicznego zgromadzenia Legionistów Chrystusa, to kwestia ostatnich lat życia Wojtyły, kiedy mnie nie było już w Rzymie. Za moich czasów Legioniści Chrystusa, jak podaje kwartalnik „Inside the Vatican” z lata 1995 roku, byli uważani – obok ruchu Focolari Chiary Lubich, misjonarek miłości Matki Teresy z Kalkuty, Opus Dei czy popularnego również w Polsce neokatechumenatu – za „papieskie dywizje, gotowe żyć i umierać za wiarę”.

Dzisiaj, po latach, zastanawiam się jednak, czy to papieskie pytanie, ponawiane parę razy pod moim adresem, miało charakter tylko żartobliwy. A może było to pytanie o moją wiarę, zadawane przez człowieka, który był zawsze rzecznikiem trudnego chrześcijaństwa. Trudnego, bo oznaczającego wysiłek nieustannego wybierania, wyzbywania się lęków przed „prawdą o nas samych” i o naszej grzeszności. A w tle papieskiego świadectwa dawanego wierze zawsze w centrum był Krzyż. Krzyż, który jest „odpowiedzią na pytania stawiane Bogu przez człowieka – i który pozostaje tajemnicą”.

Wesprzyj Więź

Fragment książki „Nie stracić wiary w Watykanie”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2014

Stefan Frankiewicz – ur. 1940, doktor nauk humanistycznych, historyk literatury, wydawca dzieł Jerzego Lieberta, działacz katolicki, publicysta i dyplomata. Od 1970 r. w redakcji miesięcznika „Więź”. W latach 1979-1989 współredaktor polskiej edycji „L’Osservatore Romano” w Watykanie. Po powrocie do kraju redaktor naczelny „Więzi” (1989-1995) i doradca ministra spraw zagranicznych, następnie Ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej (1995-2001).

Przeczytaj też: Na skrzydłach megalomanii

Podziel się

Wiadomość

Przeczytalem ten artykul i mam takie niemile uczucie, jakby wygloszono referat na jakiejs akademii ku czci… Pan Frankiewicz powinien przeczytac ksiazke “Sodoma” i wtedy by sie dopiero zdziwil, jakie dranstwa popelniano w Watykanie za pontyfikatu JPII!

Nie rozumiem jak można mówić o JPII jako obrońcy praw człowieka i miłującym bliźniego, skoro zaostrzył stanowisko Kościoła względem kobiet dokonujących aborcji, osób LGBT+ i zakazał używania prezerwatyw w Afryce w czasie epidemii AIDS.