Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Boże ciało mamy

Kiedy podawała mu środek przeciwbólowy, nieoczekiwanie zapytał, czy może mieć do niej prośbę. Zachęcony uśmiechem zakonnicy wyszeptał: „Czy mogłaby siostra ze mną umrzeć?”.

– To było trudne. Trzeba było przekręcić całkowicie sparaliżowaną panią Stefanię na bok tak, żeby nie sprawić jej bólu i wyciągnąć spod niej ligninę z ekskrementami. A potem dokładnie umyć zabrudzone miejsca, osuszyć, nałożyć maść. To było trudne dla nas obu – dla niej, ubezwłasnowolnionej i upokorzonej przez swoje ciało starej kobiety, i dla mnie licealistki. Dławiłam się, musiałam wybiegać na podwórko, żeby zaczerpnąć powietrza i uspokoić gotowe do wymiotów ciało. Podczas całej tej operacji obie płakałyśmy i szeptałyśmy sobie nawzajem słowa przeprosin i wstydu.

Widać, że te wspomnienia sprzed ponad 20 lat nadal budzą w Zofii emocje. – Nigdy nie zapomnę zalęknionych spojrzeń pani Stefanii i słów: „Na pewno już więcej do mnie nie przyjdziesz?”. – A ja nadal chciałam przychodzić, czułam z tą obcą jeszcze do niedawna osobą coraz większą więź. Jej pokora w przyjmowaniu swojej strasznej sytuacji i promieniujące z niej dobro zdumiewały i przyciągały. Nie tylko mnie.

U pani Stefanii poznałam Łucję, również wtedy licealistkę. Mijał właśnie siódmy rok, odkąd pani Stefania leżała przykuta do łóżka. Jej świat zamykał się w maleńkim pokoiku, którego znaczną część zajmowała węglowa kuchnia. Łóżko stało przy niewielkim oknie, roztaczał się zeń widok na… podupadłą komórkę. Dom, stary zniszczony drewniak, dzieliła z kilkuosobową rodziną. Ojciec tej rodziny podawał jej czasem basen lub robił herbatę. Bez rodziny, zdana na łaskę ludzi, wdzięczna za każde cieplejsze słowo i gest, upokorzona swoją niemocą, ale jednocześnie pełna godności – taką ją pamiętam.

Opór

– Najlepiej było, kiedy odwiedzałyśmy panią Stefanię razem z Łucją – opowiada Zofia. Ona ma niezwykły dar zajmowania się chorymi. Delikatnie, z czułością opatrywała odleżyny pani Stefanii, myła ją, podawała basen. Dla mnie wszystkie te czynności były gehenną. Najtrudniejszy w tym wszystkim był chyba zapach. Nie – przerywa Zofia i po chwili mocowania się ze sobą mówi dalej. – Nieprawda, równie trudne było dotykanie ran, okaleczone ciało budziło lęk, wręcz… – Zofia milknie, odwraca oczy, w których pojawiają się łzy. Chwilę trwa, zanim wróci do swojej opowieści. – Strasznie trudno mi się do tego przyznać, nawet teraz. Jako dziecko marzyłam, żeby zostać lekarzem, podziwiałam wszystkich tych, którzy pomagają cierpiącym…

– Łucja wyjechała do innego kraju. Tęskniłyśmy za nią obie. Pani Stefania miała jej zdjęcie zatknięte za ramą świętego obrazu. Nie umiałam pielęgnować jej tak tkliwie jak Łucja. Wciąż wraca do mnie lęk, że pani Stefania wyczuwała mój opór, kiedy podawałam jej basen, myłam ją czy smarowałam odleżyny maścią. Była mi bardzo droga, jej umęczone ciało wydawało mi się wręcz święte, ja jednak wciąż czułam opór, choć nawet przed sobą nie chciałam się do tego przyznać – Zofia mówi cicho i przepraszając, zapala papierosa. Wypala go szybko.

„Boję się. Mówię, że umieram, a Ty pytasz, dlaczego teraz. Nie wiem, kurwa, robię to pierwszy raz” – notował Marcin

– Kilka lat po śmierci pani Stefanii zachorował mój tata, jedna część jego ciała została sparaliżowana. Między mną a tatą istniała niewyrażona słowami umowa, że najintymniejsze czynności pielęgnacyjne należą do mamy. Ja mogłam jedynie podać kaczkę i odwrócić wzrok, kiedy jedną sprawną ręką z trudem wkładał ją pod kołdrę, lub na wózku zawieźć do łazienki i pomóc usiąść na sedesie. Potem jednak mimo lęku, czy nie spadnie, bo przecież jedna część ciała była niewładna, mogłam jedynie czuwać za drzwiami toalety. Już tym był zawstydzony. Starał się czekać z tymi sprawami na mamę.

Nie tylko nie miałam oporu, ale wręcz chciałam pielęgnować tatę. Myłam mu twarz, ręce i stopy – z czułością dotykałam tego zniszczonego chorobą ciała. Zofia przerywa, żeby znowu zapalić papierosa. – Tata umierał w domu. Ból był tak silny, że nie dawał chwili odpoczynku. Zdarzało się wtedy, że wchodziłam do łóżka taty i układałam jego wychudzone ciało na swoim z nadzieją, że choć odrobinę tą bliskością zdołam uśmierzyć ból. Chciałam utulić tatę jak matka dziecko… I chciałam zdążyć się do niego przytulić, czułam, że mamy już coraz mniej czasu. Długo po tym, jak umarł, zakładałam jego grubą koszulę, którą nakładał na piżamę – został w niej jego zapach. Przez jakiś czas nie byłam w stanie jej uprać. Od czasu do czasu kładłam się skulona na łóżku, na którym umierał. W końcu trzeba je było oddać, wypożyczyliśmy je ze szpitala.

Sakrament ciała

– Lekarze powiedzieli nam, że mama nie powinna żyć i wiedzieliśmy, że to nie przesada – mówi Kalina. Opowiadało mi też o tym jej zmaltretowane bólem i zabiegami medycznymi ciało. Myjąc ją, widziałam szramę biegnącą od tchawicy po przeponę i świeże rany na brzuchu. Prawie się przecinały. Gdyby jedna z nich była nieco dłuższa, obie tworzyłyby krzyż, wyrysowany skalpelem na ciele. To nie wszystko – było jeszcze puste miejsce po usuniętej kilka lat wcześniej piersi. To wychudzone, obolałe ciało starszej kobiety wydawało mi się tak bezbronne, jak ciało maleńkiego dziecka. Budziło czułość i szacunek. Nawet unurzane w ekskrementach zachowywało godność.

– Oczywiście, że nie jest łatwo w takiej sytuacji zajmować się ciałem drugiego człowieka, nawet bardzo drogiej osoby – odpowiada na moje pytanie Kalina. I zaraz dodaje: – Swoim własnym pewnie też nie byłoby łatwo. W pewien sposób cieszyłam się jednak, kiedy te sytuacje zdarzały się podczas moich odwiedzin, bo dla mamy były one bardzo trudne, a nie każda pielęgniarka potrafiła być na tyle delikatna, żeby pomóc sponiewieranemu pacjentowi przejść przez to doświadczenie bez poczucia upokorzenia.

Teraz mama jest już silniejsza, więc z wieloma czynnościami higienicznymi radzi sobie sama – opowiada Kalina. Jej ciało, na zawsze okaleczone, nadal jednak wymaga różnych dość skomplikowanych zabiegów, których musieliśmy nauczyć się z bratem. Jestem wzruszona, kiedy widzę Mirka, jak delikatnie opatruje ranę mamy czy podłącza jej worki z płynami, które stanowią teraz podstawę jej jedzenia. Podczas tych czynności jest bardzo skupiony, jakby dotykał czegoś bardzo kruchego, wręcz… świętego.

To nie przesada – uśmiecha się Kalina. – Mocno odczułam to podczas tegorocznego święta Bożego Ciała. Większość czasu spędziłam tego dnia razem z mamą w szpitalu – w jej małej, dusznej salce, gdzie mimo wietrzenia zawsze panował mdły zapach odchodów i potu. Chcąc być u mamy jak najwcześniej, zdecydowałam się zrezygnować z udziału w procesji Bożego Ciała, byłam tylko na Mszy. W pewnym momencie naszły mnie jednak wątpliwości, czy nie za łatwo odpuściłam sobie tę procesję. Kiedy usłyszała je przyjaciółka, była zdziwiona. – Przecież tam w szpitalu byłaś tak blisko Bożego ciała, jak to tylko możliwe – powiedziała. – Myślę, że miała rację – Kalina uśmiecha się chyba bardziej do siebie niż do mnie.

Robię to pierwszy raz

Ta niepozorna książeczka ma moc rażenia, choć raczej nie zwróciłabym na nią uwagi w księgarni. Ani okładka, ani tytuł – „Niebo za tymi drzwiami” nie zapowiadają tego, co zawiera. To historia miłości Marcina (Janika) i Małgosi, dziejąca się w hospicjum, do którego trafił śmiertelnie chory Marcin, spisana przez niego samego.

W zapiskach Marcina jest taki fragment: „Mam gorączkę. Ta noc była koszmarna. Okładałaś moje ciało zimnymi, mokrymi ręcznikami. Bałem się. Ty też się bałaś, widziałem to w twoich oczach, ale byłaś dzielna. Przytulasz mnie i to wystarczy, to najlepszy lek. Muszę czuć Twój dotyk i niech się dzieje, co chce.

Po każdej kąpieli zostaje w wannie coraz więcej krwi, wiem, że subtelnie, choć już prawie mechanicznie, starasz się to ukryć. Robisz wszystko, żeby to była chwila odpoczynku dla mnie i jest, zawsze”.

W innym miejscu pisze: „Widziałem dziś, jak okropnie wyglądają moje guzy, mam zniszczone ciało, a Ty jesteś blisko, dotykasz mnie. Nigdy ani przez chwilę nie odwracałaś wzroku. Dotykasz każdej rany, każdego otarcia, zajmujesz się nim, leczysz. Pamiętasz o tylu rzeczach, co, gdzie i jak. Nauczyłaś się, jaka maść na co, jaki lek i kiedy. Dbasz o mnie, troszczysz się, odgadujesz, czego chcę. Podajesz potrzebne mi przedmioty. Nie skarżysz się, nie widzę znudzenia, zmęczenia na Twojej twarzy. […] Cieszę się mimo bólu, mimo tego, że chce mi się wymiotować, cieszę się każdą sekundą z Tobą. […] Boję się. Mówię, że umieram, a Ty pytasz, dlaczego teraz. Nie wiem, kurwa, robię to pierwszy raz. Śmialiśmy się do łez. Potrafisz rozśmieszyć mnie nawet obolałego, ledwie żywego. Rozśmieszyć, rozbawić, że już sam nie wiem, czy boli mnie z bólu, czy ze śmiechu […]”.

Małgosia opatrzyła zapiski Marcina krótkimi komentarzami. W jednym z nich napisała: „Odkąd się pojawiłeś w moim życiu, nauczyłeś mnie inaczej patrzeć na ludzkie ciało, na wysiłek, na ból. Ludzkie ciało z całym jego pięknem i brzydotą, które są takimi tylko w naszych ludzkich oczach, z całym jego cierpieniem, ranami, bliznami, stało się dla mnie świętością. Dotykając Twoich ran, czułam, że się modlę, tak było od pierwszej chwili do ostatniej. Podziw dla Ciebie, Twoje piękno, Twoje oczy, usta, Twoje silne ramiona, zachwyt Tobą – młodym, wciąż jeszcze silnym mężczyzną o cudownym uśmiechu, były zawsze pomieszane we mnie z modlitwą […].

Małgosia i Marcin wzięli ślub. Ich małżeństwo trwało trzy dni. Ostatni zapis w dzienniku Marcina to: „Chcę się z Tobą cieszyć, chcę żebyś była blisko”. Marcin miał 25 lat.

Czy umrze siostra ze mną?

To było sympozjum poświęcone opiece hospicyjnej. Siostra Anna nie pracowała w hospicjum, ale w swoim macierzystym klasztorze opiekowała się siostrami staruszkami, z których niektóre były w stanie terminalnym. – Sympozjum zamierzałam potraktować jako doładowanie akumulatora – opowiada Anna.

Jednym z mówców był młody człowiek zaangażowany jako wolontariusz w ruch hospicyjny. W swoim wystąpieniu przekonywał, jak ważny jest dystans między wolontariuszem i chorym. – Empatia jest konieczna – mówił – ale zbytnie zaangażowanie może okazać się niszczące. Po wystąpieniu mężczyzny o głos poprosiła zakonnica, która przedstawiła się jako siostra Manuela.

– Od lat pracuję w hospicjum i moje doświadczenie diametralnie różni się od tego, o którym mówił mój przedmówca. W hospicjum nie ma miejsca ani czasu na dystans – mówiła siostra Manuela. – Tam dzieją się rzeczy ostateczne, trzeba więc pozbyć się takich zabezpieczeń jak dystans.

I tu siostra Manuela opowiedziała o zdarzeniu, które przytrafiło się jej samej. Opowiadała o jednym ze swoich pacjentów. Dość milczący na co dzień pan Szymon dał się któregoś dnia wciągnąć w rozmowę. Kiedy następnej nocy siostra Manuela podawała mu środek przeciwbólowy, nieoczekiwanie zapytał, czy może mieć do niej prośbę. Zachęcony uśmiechem zakonnicy wyszeptał: „Czy mogłaby siostra ze mną umrzeć?”.

Wesprzyj Więź

Ta prośba była tak zaskakująca, że Manuela zrobiła coś – jak sama to określiła – niewyobrażalnie głupiego. Zagadała prośbę mężczyzny niepewnym uśmiechem i nic nieznaczącymi słowami w rodzaju: proszę być spokojnym, wszystko będzie dobrze. Nie znosiła takich odpowiedzi, ale ta sytuacja ją przerosła. Prośba chorego wytrąciła ją z równowagi. Przez kilka następnych dni unikała odwiedzin sali, w której leżał mężczyzna. Ale nadszedł tamten wieczór, w którym rozpoczęła się agonia – ciałem umierającego targały silne dreszcze. Pielęgniarka podała mu środki przeciwbólowe. Drgawki nie ustępowały. Zatroskana zadzwoniła do hospicyjnego kapelana z prośbą, żeby przyszedł i dokonał obrzędu namaszczenia chorych. Usłyszała, że pan Szymon został już namaszczony świętymi olejami.

Na dyżurze była też siostra Manuela. Poszła do pokoju pana Szymona, usiłowała wziąć go za rękę, gładzić po twarzy, ale jego ciało było wciąż niespokojne, rozedrgane. Siostra Manuela zaskoczona tym, co robi, ułożyła się na brzegu łóżka mężczyzny i przytuliła jego nękane skurczami ciało do siebie. Ogarnęła je ramionami, przygarnęła, otuliła sobą. I tak trwała, a ono stopniowo zaczęło się uspokajać i rozprężać. Aż w końcu całkiem się uspokoiło i zamilkło. „Zrozumiałam – mówiła siostra Manuela – że spełniłam prośbę pana Szymona: umierałam razem z nim. Nie wiem, co on czuł, ja byłam szczęśliwa”.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2010

Podziel się

Wiadomość

Opisane to co niewypowiedziane.
Dzięki za ten artykuł, za te świadectwa.
W takich momentach widać więcej. Czlowiek patrzy na życie z innej perspektywy. Tak wlasnie trzeba. Choć czasami jest to tak, jak by obuchem siekiery dostał.

Bardzo dobry artykuł, ważny. Prawdziwy. Tak bardzo przykre jest to, jak często ludzie nie mają dostępu do dobrej, prawdziwej, profesjonalnej opieki paliatywnej – zarówno osoby, których dni dobiegają końca jak i ich rodziny, zostawione same sobie, często nie umiejące sobie poradzić z sytuacją. Bo po prostu nie ma gdzie i do kogo się zwrócić, a to nie jest coś, na co się czeka w kolejce. Umieranie jest ciężkie dla wszystkich, a to ważny moment, podsumowanie człowieczeństwa. Niestety piękne deklaracje i rezolucje prawne są łatwe – w przeciwieństwie do rzeczywistości.