Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Polski katolik przygląda się kampanii wyborczej

Jarosław Kaczyński podczas konwencji PiS w Bydgoszczy 19 września 2019 r. Fot. PiS.org.pl

Patrząc na przedwyborczy zgiełk okiem wiary, trudno dostrzec troskę o dobro wspólne, nie mówiąc już o chrześcijańskiej miłości wobec rywali czy utwierdzaniu nadziei dla wszystkich.

Krótka – ale jakże ważna i pełna napięcia – kampania wyborcza dobiega powoli końca. Suto zastawiony stół wyborczych obietnic ugina się pod ciężarem kolejnych deklaracji, dzielące nas wyborcze barykady zdają się być coraz wyższe. Warto zastanowić się nad sytuacją, w jakiej znaleźliśmy się my, polscy katolicy, którzy – stając dziś pod różnymi politycznymi sztandarami albo od ich łopotu stroniąc – modlimy się przecież codziennie o powszedni chleb, pokój, mądrą władzę, i nadzieję, nie tylko dla siebie.

Po różnych stronach barykad

Kolory tego szkicu nie mogą być rzecz jasna ani zbyt spokojne, ani pastelowe. Patrząc na przedwyborczy zgiełk okiem wiary, trudno bowiem dostrzec troskę o dobro wspólne, nie mówiąc już o chrześcijańskiej miłości wobec rywali czy utwierdzaniu nadziei dla wszystkich. Rzecz nawet nie w ostrości wyborczego sporu, jaki toczymy dziś o Polskę, ale w tym, jak trudno nam, katolikom, w tym osobliwym politycznym teatrze przebić się z nauką naszego Mistrza. I tą o prawdzie, która wyzwala, i tą o miłości nieprzyjaciół, i tą o domu budowanym na skale, i tą o mądrym, cierpliwym ojcu marnotrawnego syna.

Stając pod różnymi politycznymi sztandarami, po różnych stronach wyborczych barykad, coraz trudniej przychodzi nam także chronić naszą religijną tożsamość przed roszczeniami tożsamości politycznej, zaś wspólnotę wiary przed logiką – naturalnego skądinąd w polityce – konfliktu.

W głośnej wyborczej polifonii jednoczący i jakże potrzebny społeczny głos Kościoła często zastępują rozmaite polityczne teologie, które biorą sprawy wiary na sztandary polityki

Trudno wreszcie nie dostrzec, że w głośnej wyborczej polifonii jednoczący i jakże potrzeby społeczny głos Kościoła często zastępują rozmaite polityczne teologie, które biorą sprawy wiary na sztandary polityki. Niezależnie od intencji, wyrządzają nam czasem niedźwiedzią przysługę.

Nadzieja w różnorodności

Pesymistyczny odcień tego szkicu bez trudu mógłbym rozbudowywać. Warto jednak pytać dziś także o znaki nadziei. Poza tymi najgłębszymi, płynącymi wprost z kart Ewangelii, warto odnotować, że – głównie dzięki determinacji prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza i ideowej dywersyfikacji opozycji – jako katolicy mamy dość realny i szeroki polityczny wybór przed wyborami.

Inaczej niż jeszcze pół roku temu, możemy teraz wybierać w dość szerokiej palecie diagnoz i recept politycznych, które – ciągnąc się od szerokiego politycznego centrum ku prawej stronie sceny politycznej – w różny sposób próbują odpowiedzieć na obywatelskie, lecz także i religijnie motywowane obawy oraz nadzieje.

Niezależnie od tego, czy jesteśmy dumni z polskiej transformacji, czy czujemy się w niej wykluczeni; czy mieszkamy w dużych nowoczesnych miastach, czy małych wioskach lub miasteczkach; czy ufamy bardziej gospodarczej wolności czy interwencji państwa, 13 października będziemy mogli stanąć przed wyborczą urną nie tylko z naszymi obawami, ale także z naszym chrześcijańskim i obywatelskim sumieniem. I nie będziemy musieli zasłaniać się niepamięcią, zatykać uszu czy przymykać oczu.

Napięcie, które daje światło

Bolesne dziedzictwo PRL, wielki wysiłek ustrojowej transformacji i budowanie od podstaw nowoczesnego europejskiego państwa, wszystko to sprawiło, że – także jako katolicy – jesteśmy dziś mocno podzieleni w ocenie trudnej, miejscami fascynującej, a miejscami dramatycznej, wspólnej polskiej drogi ostatnich trzydziestu lat. Co więcej, także we wspólnocie Kościoła dość mocno różnimy się chyba w diagnozie polskiego politycznego „dziś”, choćby w ocenach dotyczących metod i efektów wprowadzania w Polsce po roku 2015 „dobrej zmiany”. Nie ma też między nami zgody co do kluczowych wyzwań, przed jakimi jako społeczeństwo i naród stoimy i co do strategii, które miałyby im sprostać.

Naszej obywatelskiej orientacji dobrze służyłby odważniejszy i odnoszący się nie tylko do – ważnej skądinąd – kwestii ochrony rodziny, głos Kościoła w sprawach publicznych

Wydaje się, że naszej obywatelskiej orientacji dobrze służyłby odważniejszy i odnoszący się nie tylko do – ważnej skądinąd – kwestii ochrony rodziny, głos Kościoła w sprawach publicznych. Nie tylko przypomnienie ogólnych zasad katolickiej nauki społecznej, ale także wyciągnięcie z nich aktualnej lekcji: o odpowiedzialności za instytucje państwa, o społecznym dialogu, o zdolności do zawierania godziwych kompromisów czy o międzypokoleniowej solidarności, których mamy prawo oczekiwać od ubiegających się o nasze głosy polityków.

Nieco wydłużając listę naszych recept i oczekiwań, warto też zastanowić się nad formą obecności naszej wiary w życiu politycznym. Być może subtelniejszą i bardziej przemyślaną tam, gdzie polityczne trony stawiane bywają zbyt blisko ołtarzy; oraz odważniejszą tam, gdzie wiara staje się autentyczną inspiracją do budowania dobra wspólnego, razem z konserwatystami, liberałami, ludźmi lewicy lub centrum.

Wesprzyj Więź

I dla polskiej demokracji, i dla polskiego Kościoła najlepszym modelem ich wzajemnej relacji wydaje się twórcza różnica misji i potencjałów, czyli pozytywnie rozumiane napięcie. Przyjazna różnorodność, lub – jak ujmuje to polska konstytucja – „autonomia” i „współpraca”. Państwo pamiętające o doczesnym tu i teraz wierzących i niewierzących obywateli oraz przyjazny państwu, publicznie aktywny Kościół, w porę i nie w porę głoszący Ewangelię, która przecież trudna, niewygodna i kłopotliwa bywa dla każdej władzy.

Ten wpisany do polskiej konstytucji model bywa dziś jednak politycznie kontestowany. Jedni ową twórczą różnicę misji i potencjałów chcą zredukować, separując państwo od Kościoła. Inni odwrotnie, zbyt blisko zbliżając tron do ołtarza. Jeden i drugi pomysł, dając ułudę spokoju i wyciszenia kłopotliwych napięć, w nieodległej przyszłości rodzić może jednak kolejny głęboki konflikt. A co ważniejsze, oznaczać może i dla polskiego Kościoła, i polskiej demokracji, wymierną, niepowetowaną stratę.

Warto o tym pomyśleć, nie tylko zresztą w kontekście kończącej się kampanii.

Podziel się

Wiadomość

Przyglądam się i widzę ledwie maskowane zaangażowanie Kościoła (w sensie instytucji) w kampanię wyborczą po stronie PiSu. Wystąpienia biskupów – np. aba Jędraszewskiego, czy ostatnio aba Gądeckiego, propaganda należących do Kościoła mediów, czy wreszcie działalność licznych proboszczów, nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Nie zmienią tego nieliczne głosy inaczej myślących duchownych.

Artykuł słuszny, ale dziś jest już “po ptokach” . Nasze duchowieństwo z biskupami na czele uległo kompletnemu pogubieniu. Gdyby tylko oni ( z niewielkimi wyjątkami) byli Kościołem, to spokojnie mógłbym powiedzieć, że to już nie jest mój Kościół, jeżeli tego nie czynię to tylko dlatego, że wierzę Jezusowi, że on w tym Kościele wśród złych pasterzy jest obecny i zawsze będzie obecny. A najemnicy, jak to w przeszłości też bywało, odejdą. Szkoda tylko owiec, których nikt nie pasie na soczystej trawie i nikt nie szuka. Przykład Jędraszewskiego, który rozwija bez żadnych przeszkód swoją “duchowość”, niemającą nic wspólnego z Ewangelią, za to dużo, bardzo dużo z biurem politycznym rządzącej partii, przy aprobującym milczeniu kolegów biskupów, jest czytelnym sygnałem tego, co dzieje się w Kościele w Polsce.Wracamy do podziału na “my” i “oni”, tym razem w odniesieniu do starszych w naszym Kościele. Dla ludzi, którzy tak jak ja żyli w PRL i narażali się na różne szykany za to, że chodzili do Kościoła, to jest niewyobrażalne.

Katolicy – jeżeli są prawdziwymi katolikami – powinni z własnej nieprzymuszonej woli unikać homoseksualizmu, in vitro i tak dalej. Natomiast dla niekatolików te akurat kwestie nie są najważniejsze w życiu…A przecież niekatolicy nie zabraniają katolikom zmuszać 12 letnie zgwałcone katolickie dziewczynki do rodzenia. I niech katolicy nie zmuszają do tego dziewcząt – niekatoliczek. One też są ludźmi.