Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Barbara Borowiecka: krzywda i uzdrowienie

Ks. Henryk Jankowski podczas wspólnej modlitwy ze strajkującymi w Stoczni Gdańskiej im. Lenina w sierpniu 1980 r. Fot. Antoni Buczek / ecs.gda.pl / CC BY-SA 3.0 pl

Nie da się opisać, co czuję, gdy słyszę dziś o księdzu, który dla wielu pozostaje bohaterem…” – opowiada Barbara Borowiecka. Jej krzywdzicielem był ks. Henryk Jankowski. Po latach długo rozmawiała z ks. Janem Kaczkowskim. Płakał razem z nią. Z jego rąk przyjęła pierwszą komunię, mając prawie 60 lat. 

Publikujemy poniżej – za zgodą Autorki i Wydawcy – tekst Joanny Podsadeckiej z książki Sztuka czułości. Ks. Jan Kaczkowski o tym co najważniejsze” (Wydawnictwo WAM 2017). Autorka prezentuje w nim świadectwo Barbary Borowieckiej o jej życiu – m. in. o krzywdzie i uzdrowieniu, jakich doznała za sprawą dwóch duchownych archidiecezji gdańskiej.

Jej krzywdzicielem był ks. Henryk Jankowski, który wielokrotnie wykorzystał ją seksualnie jako nastolatkę (nazwisko prałata nie pada w tekście – powody wyjaśniła Joanna Podsadecka w swoim oświadczeniu). Duchowe uzdrowienie po latach i pojednanie pani Borowieckiej z Bogiem były zaś możliwe dzięki ks. Janowi Kaczkowskiemu.

Prezentujemy tę opowieść w przekonaniu, że opinia publiczna powinna ją poznać w całości obecnie, gdy analizowane są ponownie zarzuty wobec ks. Henryka Jankowskiego o molestowanie seksualne młodych dziewcząt i chłopców.

„Pani Basiu, jak pani przyjedzie do mnie następnym razem, to niech pani przywiezie jakieś swoje zdjęcia z dzieciństwa, z młodości, dobrze?”, poprosił mnie ks. Jan Kaczkowski kilka dni po tym, jak się poznaliśmy w Perth. Zdziwiłam się, ale mu je przywiozłam. Przyglądał im się uważnie, aż wreszcie zapytał: „Czy w którymś z tych momentów była pani w ogóle szczęśliwa? Bo od dziecka może pięcioletniego, które patrzy na mnie z tego zdjęcia, przez wszystkie kolejne fotografie, widzę tylko cierpienie w pani oczach”. Odparłam: „To jest długa historia”. Nie dawał za wygraną: „No trochę czasu jeszcze mam…”. Ja na to: „Przyjdzie dzień, że powiem. Ale nie dziś”. Nie nalegał, ale jak coś przygotowywałam w kuchni, to mnie obserwował. I patrzył tak dziwnie… Nie z litością, ale jakby wpatrywał się w moją duszę, jakby się starał dowiedzieć, co w niej jest. To był taki przenikliwy wzrok… Gdy wychodziłam, zapytał, czy mogę mu zostawić te zdjęcia. Odpowiedziałam, że tak, choć nie na zawsze, bo to jedyne egzemplarze, jakie mam. „Ale do jutra?”, popatrzył wyczekująco. Zgodziłam się.

Dzień wcześniej, kiedy obracał w ręku jabłko, które mu kupiłam, takie z wybitym na wierzchu serduszkiem, zagadnął: „Pani Basiu, w księży pani nie wierzy?”. Odpowiedziałam, że ze względu na swoje doświadczenia nie wierzę ani w Kościół, ani w księży. Nie pytał dlaczego. Zaproponował: „Do mnie można po imieniu mówić, można się też czasem przytulić, jak jest potrzeba. To jest zupełnie ludzkie”. Kiedy przystałam na przejście na „ty”, zakomunikował, że on będzie zwracał się do mnie na „pani”, bo został wychowany w wielkim szacunku dla dam. Od samego początku rozbrajał mnie tą bezpretensjonalnością. Może dlatego pozwalałam sobie na dość odważne żarty. Czułam się przy nim swobodnie. Echo rozmów z tamtego czasu wciąż do mnie wraca.

Ks. Kaczkowski zagadnął: „Pani Basiu, w księży pani nie wierzy?”. Odpowiedziałam, że ze względu na swoje doświadczenia nie wierzę ani w Kościół, ani w księży. Nie pytał dlaczego

Jak do tego doszło, że się w ogóle poznaliśmy? Ks. Kaczkowski przyleciał z kilkunastodniową wizytą do Australii. Pierwszą jej część spędził w Perth, drugą w Melbourne. Pomagałam Markowi Kuligowskiemu zorganizować przyjęcie powitalne. To właśnie w domu Marka, zaraz po przylocie, ksiądz spotkał się z dużą grupą lekarzy i specjalistów w dziedzinie opieki paliatywnej. Potem okazało się, że moje polskie pochodzenie i doświadczenie w pracy jako nauczycielka języka angielskiego przydało się, bo tłumaczyłam spotkania z Janem. To one przygotowywały do tego, by podczas rozmowy z nim wyrzucić wszystkie złe doświadczenia, o których pamięć czasem nie dawała spać. Jak patrzę na swoje życie już z perspektywy ponadsześćdziesięcioletniej kobiety, to wydaje mi się, że może konkurować z filmami sensacyjnymi. Że człowiek to wszystko zniósł… Nie zdajemy sobie sprawy, ile mamy siły.

*

Urodziłam się w Gdańsku. Mama była sekretarką, tata pracował w stoczni. Był alkoholikiem. Gdy pił, tygodniami nie przychodził do domu.

Uważam, że pochodzę z patologicznej rodziny wcale nie z uwagi na ten jego alkoholizm. Przede wszystkim z powodu okrucieństwa mamy. Odkąd pamiętam, biła mnie za wszystko, co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Naczynia nie były pomyte na czas, siostra i brat nie odrobili lekcji… Zawsze ja byłam winna. Jestem najstarsza z trójki z rodzeństwa. Mama nigdy mi nie wierzyła, nawet wtedy gdy jako ośmiolatka nie nastawiłam ziemniaków o właściwej godzinie, bo zaprowadziłam płaczącego brata do lekarza.

Dorastając, myślałam, że mama mściła się na mnie za ciąże, których być może nie chciała. Ale chyba nie, bo wiele razy powtarzała, że wszystkie dzieci były chciane, że zaplanowała troje, w krótkich odstępach czasowych. Jan by powiedział, że ludzie nie rodzą się z gruntu podli. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego wybiera się okrucieństwo, a nie dobroduszność.

Dopiero niedawno zauważyłam, że mama stale przegląda się w lusterku, które stoi na ławie. Uświadomiłam sobie, że zawsze to robiła. Wcześniej nie zwracałam na to uwagi. Miała licznych adoratorów, była bardzo atrakcyjna. I zimna. Świetnie ubrana, zawsze w czółenkach, eleganckich kostiumach. Lubiła się pokazać.

Dziś zwraca się do mnie „moja kochana Basieńko” i udaje, że można unieważnić tyle lat poniżania swojego dziecka. Kiedyś pani psycholog przekonywała mnie, że mama musi wiedzieć, co zrobiła źle, czym mnie skrzywdziła. Nie mogę udawać, że tego nie było. Moim zdaniem to nie ma sensu, bo ona od lat utrzymuje, że nic złego się nie wydarzyło. Może tyle razy to sobie powtarzała, że w końcu w to uwierzyła?

W dzieciństwie nie mogłam liczyć na jakikolwiek serdeczny gest z jej strony. Często znajomi mówią, że mam w sobie dużo ciepła. Nie wiem, skąd je mam, bo w domu się na nie nie napatrzyłam, nie odczułam go na wiecznie obitej skórze. A chciałam, jak nie wiem co, by mama pokazała mi, jak należy żyć albo chociaż co robię złego, że mnie tak katuje. Kazała mi kłaść się na tapczanie i biła pasem, dopóki się nie zsikałam. A jak się zsikałam, to dostawałam za to, że to zrobiłam.

Nieszczególnie było gdzie uciekać z domu. Podwórko, choć znajdowało się niedaleko przepięknej gdańskiej starówki, nie było miejscem dziecięcej sielanki.

W pobliżu naszego bloku stał kościół, a obok niego salka katechetyczna. Ja na religię nie chodziłam, po prostu rodzice mnie nie zapisali. Była druga połowa lat 60., miałam trochę ponad 10 lat, kiedy na naszym podwórku zaczął się często pojawiać trzydziestoparoletni ksiądz, który rozpoczął pracę w parafii nieopodal. Gdyby ktoś go obserwował z zewnątrz, to pewnie by się dziwił, bo gdy wchodził na podwórko, wszystkie dzieci – dziewczynki i chłopcy – rozbiegały się po kątach, uciekały.

Interesowały go dzieci od ośmiu do kilkunastu lat. Jak miał kogoś upodobanego, to zaciągał go na strych albo do piwnicy, a nawet szukał go po piwnicach (a były rozległe, poniemieckie), gdy ten przed nim uciekł. Niekiedy we dwoje czy troje chowaliśmy się przed nim w kotłowni za stosami węgla. Nie rozmawialiśmy wtedy o tym, dlaczego tak się dzieje. Byliśmy dziećmi, jeszcze tylu rzeczy nie rozumieliśmy…

Kiedy córka sąsiadki, młodsza ode mnie, powiedziała rodzicom, wymieniając jego nazwisko, że on jej robi krzywdę, dostała od nich straszne baty za to, że opowiada takie rzeczy o księżach. To była katolicka rodzina, tam nie można było o księżach mówić źle. Poza tym w tamtych czasach dzieciom się nie wierzyło. Miały zamknąć się, odrabiać lekcje i tyle. Ja nikomu wtedy nie mówiłam, co się działo, wstydziłam się.

Interesowały go dzieci od ośmiu do kilkunastu lat. Jak miał kogoś upodobanego, to zaciągał go na strych albo do piwnicy, a nawet szukał go po piwnicach (a były rozległe, poniemieckie), gdy ten przed nim uciekł

Gdy mnie zaciągnął po raz pierwszy, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wykorzystał mnie seksualnie. Wtedy nawet nie wiedziałam, że to się tak nazywa.

Starał się doprowadzić do stosunku, obleśnie się ocierał, obmacywał, próbował całować. Bywało, że zakradał się na klatkę przed moim wyjściem do szkoły. Wystarczyło mu, że będzie miał wytrysk na moje ubranie. Potem wychodziłam do szkoły brudna, wściekła i przerażona.

Nie zawsze byłam w stanie przed nim uciec. Bywało, że dopadł mnie, zanim włożyłam klucz do drzwi mieszkania. Co pewien czas jednak udawało mi się wymknąć na strych. Tam było mnóstwo zakamarków, gdzie można było się schować. Gdy ksiądz zniechęcił się do dalszego szukania, po jakimś czasie cicho zbiegałam na dół, otwierałam szybko drzwi do mieszkania i zamykałam je. Obserwowałam z okna, co robi. Na ogół szukał kogoś za śmietnikiem albo na kogoś krzyczał, że powinien przychodzić na religię, bo widział, że jakiś dorosły wygląda przez okno. Wtedy przybierał taki udawany księżowski ton. Nie wiem, dlaczego nikogo z dorosłych nie dziwiło jego zachowanie i że tak często bywa na naszym podwórku. Skoro ksiądz pokrzykuje, chce komuś złoić skórę, to może, bo to ksiądz – widocznie ma powody. Wtedy takie tematy były tabu.

W dzieciństwie miałam problemy z grasicą, pojawił się guz między sercem a kręgosłupem. Zrobiono mi operację, po której zostało 140 szwów. Po zabiegu okazało się, że zostawiono mi w opłucnej igłę chirurgiczną. Jak robiłam szybkie ruchy, to mnie wszystko bolało. Kiedy odkryto tę pomyłkę, musiałam unikać aktywności fizycznej i jeść tłuste rzeczy, by to się otorbiło. W dodatku miałam przyczepione dreny do płukania opłucnej.

W okresie, gdy przestałam bywać na podwórku, ksiądz zapytał sąsiadkę, co się dzieje z Basią. Ona mu powiedziała, więc przez jakiś czas miałam spokój. Kiedy go spotkałam, był zaciekawiony: „I co tam z tą igłą? Jak się czujesz?”. Nic nie odpowiedziałam, tylko próbowałam uciekać, choć nie mogłam biegać, bo igła mogłaby przebić mi opłucną. Raz, gdy ksiądz wszedł na podwórko, a dzieci zaczęły pryskać, zdałam sobie sprawę, że zostanę sama. Wtedy zemdlałam. Może to z powodu choroby, ale raczej ze strachu. Potem uświadomiłam sobie, że właściwie po co się chować. Przecież powinnam być w miejscach, gdzie jest najwięcej ludzi, bo on nie będzie mnie odciągać. Najwyżej będę krzyczała, a wtedy ktoś na pewno zareaguje.

W czasie moich problemów zdrowotnych odpuścił. Jakieś dwa lata później znów próbował, ale w inny sposób. Zagadywał jak do podlotka. Już nie próbował rozwiązań siłowych. Pytał, czy może się gdzieś spotkamy na zewnątrz. Oczywiście się nie zgadzałam. Pamiętam, jak raz po takiej odmowie zaczaił się na klatce. Wychodziłam rano z domu, zamykałam drzwi, a on mnie złapał od tyłu i wepchnął do mieszkania. Zaczęłam tak głośno płakać, że do gwałtu nie doszło, ale pobrudził spermą moje ubranie. Mój płacz usłyszała sąsiadka z naprzeciwka. Zapytała przez drzwi, co się stało. Wpuściłam ją do mieszkania i opowiedziałam wszystko. Upewniała się: „Kto?”. Wymieniłam jego nazwisko. Odparła: „Ale przecież on już dawno nie pracuje w kościele obok”. Ja na to: „Ale przed chwilą tu był, niech pani zobaczy, jak ja z tyłu wyglądam”. Zobaczyła. Nie wiem, czy poszła do kościoła na skargę, ale to się urwało. Już go więcej nie widziałam.

Moja przyjaciółka (ta, która powiedziała rodzicom, że była gwałcona, a oni jej nie uwierzyli), kiedy dowiedziała się, że jest z tym księdzem w ciąży, popełniła samobójstwo. Zostawiła list. Napisała w nim, że to, co powiedziała, było prawdą, i że nie urodzi dziecka osoby, która ją gwałciła. Podała tam nazwisko księdza. Dopiero wtedy doszło do rodziców, że nie kłamała. Z tego, co wiem, długo sobie nie mogli wybaczyć.

Druga z moich koleżanek z podwórka jako 15-latka urodziła jego dziecko, syna. Matka jej zabroniła usunąć ciążę, nie uwierzyła też, że to sprawka księdza. Uważała, że jej córka się z kimś puściła. Ta koleżanka nigdy nie ułożyła sobie życia, nie weszła w żaden związek, nie miała więcej dzieci. Spotkałam ją przypadkiem w latach 80., gdy przyleciałam do Gdańska z córkami. Szła z tym swoim synem, który wyglądał jak klon naszego oprawcy… Patrzyłam na niego i ciarki mnie przechodziły.

Poszłyśmy na kawę. Powiedziała: „Wiem, co myślisz. Od narodzin tego dziecka serce mi mówi, że powinnam je kochać, a ja w nim wciąż widzę kogoś, kto mnie gwałcił. Dzień w dzień jego twarz przypomina mi, co przeszłam”. Płakała. Nigdy potem nie widziałam jej uśmiechniętej, zawsze miała wyraz twarzy pełen żalu.

Nie da się opisać, co czuję, gdy słyszę dziś o księdzu, który dla wielu pozostaje bohaterem…

Kiedy opowiedziałam o tej traumie Janowi, podziękował mi za zaufanie i przyznał, że nie dziwi się mojemu stosunkowi do kleru. Wyjaśniłam, że nie odeszłam od Boga, odeszłam od Kościoła. Zależało mi, żeby to wiedział.

*

Kończąc podstawówkę ze średnią 4,95, mogłam wybrać ogólniak, do którego chcę chodzić. Najważniejsze było dla mnie, żeby liceum znajdowało się jak najdalej od domu. Wybrałam więc to w gdańskim Nowym Porcie.

Nauka szła mi bardzo dobrze. Jedynie w trzeciej klasie miałam pewne trudności z chemią. Profesor zaproponował, by poszukać korepetytora na kilka lekcji. W domu nie obyło się bez obelg pod moim adresem, ale w końcu mama znalazła nauczycielkę z Gdańska-Oliwy. To u niej poznałam Wojtka, jej brata i swojego przyszłego chłopaka.

Dużo rozmawialiśmy o literaturze (najlepszym prezentem, jaki można było mi sprawić, były książki). Mamie Wojtek początkowo się podobał. W maturalnej klasie oznajmiliśmy rodzicom, że chcielibyśmy się pobrać. Rodzina Wojtka była zachwycona, moja mama oburzona. Powiedziała: „Absolutnie nie, Baśka idzie na studia. Możecie się spotykać, ale musicie ze wszystkim poczekać, inaczej ja zakończę wasz związek”. Siostra mojego narzeczonego podpowiedziała nam, że gdybym była w ciąży, to pewnie moja mama by się zgodziła. Tak było w tamtych czasach. Liczyło się, co ludzie powiedzą, a nie powinni mówić o mnie „panna z dzieckiem”.

Zaszłam w ciążę i powiedziałam, że teraz musimy wziąć ślub. Reakcja mamy mnie zaskoczyła. Stwierdziła, że zawsze była za tym, żebym wyszła za Wojtka. Zapytała, który to miesiąc i czy byłam już u lekarza. Gdy powiedziałam, że czwarty i że jeszcze nie byłam na badaniach, zaproponowała, że mnie umówi ze swoim lekarzem we Wrzeszczu. Warto, by mnie prowadził do końca ciąży. Zgodziłam się, zdumiona jej serdecznością. Pojechałam z nią na wizytę. Lekarz kazał mi się rozebrać i siąść na fotelu. Nagle jego żona, która była zarazem jego pomocnicą, zaczęła przypinać mi nogi i ręce klamrami do fotela, a moja mama powiedziała do lekarza: „No, to wiesz, co masz zrobić. Tylko bez znieczulenia, żeby pamiętała, że matki należy słuchać”. To był szok. Wtedy ten człowiek zaczął na żywo usuwać mi ciążę! Pokazywał fragmenty płodu i powtarzał: „Zobacz, matki należy słuchać”.

Nie wiem, dlaczego nikogo z dorosłych nie dziwiło jego zachowanie i że tak często bywa na naszym podwórku. Skoro ksiądz pokrzykuje, chce komuś złoić skórę, to może, bo to ksiądz – widocznie ma powody. Wtedy takie tematy były tabu

Zemdlałam z bólu. Gdy mnie ocucono, byłam strasznie obolała. Nie miałam siły usiąść ani wstać. Chciałam tam umrzeć. Lekarz i jego żona wzięli mnie pod ręce, a mama powiedziała: „Puśćcie ją, nie upadnie niżej niż podłoga”. Kiedy zapytałam, czy mogę dostać coś na uśmierzenie bólu, kategorycznie odmówiła. Zawiozła mnie do domu. Trzeba było jeszcze wejść na drugie piętro. Na czworaka wczołgałam się do mieszkania. Usłyszałam jedynie: „Już nie histeryzuj”.

Leżałam w łóżku i wyłam z bólu. W domu zjawił się tata. Przyszedł i zapytał, czy mnie boli (widocznie rozmawiał na ten temat z mamą). Potwierdziłam. Przyniósł mi ampułkę pyralginy. Powiedział: „Biorę to na korzonki nerwowe. Pierońsko gorzkie, ale podam ci z cukrem. Weź to, może cię przestanie boleć”. Dopiero wtedy zasnęłam. Kiedy się obudziłam, przyniósł kolejną. Prosił, żebym mu dała znać, jak będę się gorzej czuła. Od tego czasu nie pił przez dwa miesiące. Przed wyjściem do pracy o 5.30 przychodził zapytać, jak się czuję, i skądś zdobywał dla mnie tę pyralginę. Za te czułe gesty wybaczyłam mu wszystko, co do tej pory było złe – to, że znikał z domu, gdy pił, i jego alkoholizm, który mnie upokarzał.

W tym czasie przekonałam się, że tacie trudno jest żyć z moją mamą. Była zawsze gotowa do kłótni, wciąż na niego krzyczała. Jak przyszedł pijany, to potrafiła się nad nim znęcać. On nigdy nie podniósł na nią ręki, mało tego, nigdy nie powiedział pod jej adresem obelżywego słowa, nawet nie wrzasnął „przestań!” albo „zamknij się!”.

Myślę, że tata był dobrym, ale słabym człowiekiem. Bardzo dobrze pamiętam jego zachowanie przed moim wylotem do Australii. Kiedyś obiecał, że na moje osiemnaste urodziny kupi mi małą, składaną parasolkę. To było moje marzenie. (Głupie, nie? Trzeba jednak pamiętać, że żyliśmy w PRL-u). Ale tato zapił i nie przychodził jakiś czas do domu, więc nie dostałam tej parasolki. W dniu, kiedy wyjeżdżałam z Gdańska i miałam lecieć do Australii, rodzice razem przyszli na dworzec, prosto z sądu. Tego dnia dostali rozwód. Mama była bardzo zadowolona. Tata, jakiś roztrzęsiony (po raz pierwszy go takiego widziałam), podszedł do mnie, przytulił mnie i wyciągnął 2000 zł z kieszeni. Powiedział: „Masz. Zanim wylecisz, kup sobie tę swoją wymarzoną parasolkę”. Miałam wtedy 23 lata. Dostałam od niego prezent na osiemnastkę pięć lat później. Ale pamiętał. Mama nigdy nie okazała mi czułości w podobny sposób.

Byłam w klasie maturalnej, kiedy poddano mnie przymusowej aborcji. Nie chodziłam na lekcje przez dwa tygodnie. W tamtym okresie zacieśniły się moje więzy z młodszym bratem. Raz wszedł do mojego pokoju, musiałam wyglądać strasznie, spojrzał mi w oczy, pocałował w głowę (potem robił to przez lata) i powiedział: „Kocham cię, siostra”. Wyszedł do kuchni, a po chwili usłyszałam głos pełen zawodu: „Nie udało się! Nie udało się!”. Słodkie zapachy dochodziły zza drzwi… Brat wrócił do pokoju z babką w ręku i powiedział: „Tak się starałem, ale zakalec jest”. Odtąd już zawsze byliśmy ze sobą bardzo blisko.

Mama powiedziała Wojtkowi, że sama ją poprosiłam, by mi załatwiła usunięcie ciąży. Uwierzył jej. Strasznie mnie to zabolało. Później przepraszał za to. Zaszłam z nim w kolejną ciążę. Gdy mama się dowiedziała, poinformowała Wojtka, że nie on jest ojcem tego dziecka, ona zna faceta, który nim jest, i podała mu jego numer. Musiała komuś zapłacić, żeby przekonująco zagrał coś takiego. Wojtek uwierzył mężczyźnie, którego w życiu nie widziałam. Przez sześć tygodni leżałam w szpitalu z zagrożoną ciążą (zapewne na skutek wcześniejszej aborcji), a w szóstym miesiącu poroniłam, na szpitalnym korytarzu. Nie da się opowiedzieć, co takie doświadczenia zostawiają w człowieku.

Nie miałam dziecka, nie miałam Wojtka, miałam tylko upiorną matkę. To był wyjątkowo mroczny czas w moim życiu. Nie chciało mi się żyć po tym, jak straciłam wszystko, co kochałam. Wiele razy byłam bliska popełnienia samobójstwa. Powstrzymywała mnie tylko myśl: „Czy mama będzie zadowolona, jeżeli popełnię samobójstwo?”. Marzyłam o tym, żeby gdzieś daleko od niej wyjechać, żeby już nie cierpieć.

Udało się kilka lat później. W Sopocie poznałam siedem lat starszego Australijczyka, który bardzo zabiegał o moje względy. Dla niego i dzięki niemu pod koniec lat 70. wyprowadziłam się do Melbourne. Jednak nawet na końcu świata nie da się uciec od przeszłości…

Po narodzinach naszej córki Amandy mąż poprosił, byśmy pojechali na lotnisko odebrać przyjaciół. Nie oponowałam. Na miejscu okazało się, że postanowił mi zrobić prezent i sprowadził do Australii… moją mamę! Zbladłam, gdy ją zobaczyłam, a on krzyknął: „Niespodzianka!”. Nie mogłam wydusić słowa. Nigdy mu nie opowiadałam o tym, jak byłam traktowana przez mamę. Pomyślałam wtedy: „Za co on mnie tak ukarał?”. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że miał dobre intencje, przecież nie wiedział… Wydawało mi się, że 20 tysięcy kilometrów to wystarczająca odległość…

Mama została w Australii na następne 35 lat, dopiero niedawno wróciła do Polski. Mieszkała z nami tylko na początku, potem chyba obawiała się, że będzie musiała się opiekować wnuczką, i znalazła sobie inne mieszkanie. Pewnie ktoś by zapytał, dlaczego nie zerwałam z nią kontaktu. Krzywdziła mnie, chciałam uciec od niej, ale też miałam „wbudowane” przekonanie, że nie mamy prawa odwrócić się od swoich rodziców, zostawić ich. Matka – jakakolwiek by była – urodziła mnie, więc za to powinnam być jej wdzięczna. Jeśli jest bezwzględna, zatruwa mi życie, to po prostu muszę jakoś ten los dźwigać.

W Australii mama nie była wobec mnie okrutna. Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony. Zdradził mnie człowiek, który tak bardzo się starał, abym została jego żoną. Rozstaliśmy się.

Zaczęłam interesować się sztuką aborygeńską. Chciałam zrozumieć, co jest siłą tych niesamowitych malowideł, dlaczego są na nich kółka i kropki, białe szkielety na czarnym tle, dlaczego wszystko jest takie „patyczkowe”

Po tym doświadczeniu opancerzyłam się. Grek, którego poznałam w pracy, dopiero po dwóch latach odważył się zaprosić mnie na kawę. Zaczął się o mnie troszczyć, dawał poczucie bezpieczeństwa i dlatego zdecydowałam się z nim związać. Po kilku wspólnych latach urodziła się Eleonora, moja druga córka. Mniej więcej wtedy mój partner stał się potwornie zazdrosny. Po nocy, którą spędziłam z dziewczynkami u mojego brata, przyszło przesilenie. Człowiek, który dzielił ze mną życie, rzucił się na mnie i zaczął dusić. Cudem udało mi się wezwać policję. Po tym zdarzeniu po raz drugi musiałam oswoić rzeczywistość samotnej matki.

Zarzekałam się, że nigdy więcej facetów, że już mi wystarczy wrażeń. Tymczasem pojawił się ktoś spokojny, czuły, komu zależało na rozmowie po pracy, kto miał dosyć pustego mieszkania. Zaufałam mu. I znów po pewnym czasie okazało się, że popełniłam błąd. Z zaskoczeniem odkryłam, że umawiał się na randki – zarówno z kobietami, jak i mężczyznami – przez Internet! Mało tego: że wysyłał pod różne numery zdjęcia swoich genitaliów albo fotografie, na których jest w intymnej sytuacji z innym mężczyzną. Przesłałam je wszystkie na swój telefon, powiększyłam do formatu A4 i zakleiłam tymi kartkami szafki w kuchni. Musiał być zszokowany, gdy to zobaczył. Po moim powrocie z pracy zapytał, czy zgodzę się na współżycie z innymi ludźmi. Dałam mu dwa tygodnie na wyprowadzkę.

Zastanawiałam się, gdzie tkwi problem. I jak to się dzieje, że zjawiają się w moim życiu szarmanccy mężczyźni, którzy po jakimś czasie ujawniają swoje zgoła inne oblicze? Nie mam pojęcia, dlaczego zawsze wybierałam mężczyzn, którzy okazywali się ludźmi z deficytami. Czy ja miałam na czole wypisane, że jestem naiwna? Gdy otworzyłam się przed ks. Kaczkowskim i opowiedziałam mu o paśmie moich klęsk, prosił, żebym się o nie nie obwiniała. Trudno dokonać trafnych wyborów komuś, kto w dzieciństwie nie napatrzył się na prawidłowe wzorce. Przecież doświadczenia z tego właśnie czasu nas kształtują… Jan podkreślił, że zniosłam naprawdę wiele, a mimo to nie stałam się potworem, jest we mnie uzasadniony żal, ale – co piękne – nie ma chęci odwetu. Twierdził, że to jest dość rzadkie. Rzeczywiście, zawsze uważałam, że na zło nie można odpowiadać złem. Wiem na pewno, że z pielęgnowania poczucia krzywdy nic dobrego nie wynika i że bez wiary w cudzą uczciwość trudno się żyje. Mimo bolesnych pomyłek, nie przestaję ufać, że nie wszyscy chcą świata budowanego na oszustwie i bezwzględności.

*

Pod koniec lat 80. przyleciałam z moimi małymi córkami do Polski. Któregoś dnia poszłyśmy do parku Oliwskiego. Opowiadałam im, że w tym parku spotykałam się z Wojtkiem, moją wielką miłością sprzed lat. Mieliśmy nawet ulubioną ławkę. Dziewczynki prosiły, bym im ją pokazała. „Na tej górce, gdzie teraz siedzi ten pan”, wyjaśniłam im. Podeszłyśmy bliżej i okazało się, że na ławce siedzi… on. Osłupiałam. Wykrztusiłam tylko: „O cześć, Wojtek. Właśnie opowiadałam o tobie swoim córkom”. Był zaskoczony jak ja. Odpowiedział: „A zgadnij, o kim właśnie myślałem?”. Zaprosił nas do swojego domu w Oliwie, w którym w przeszłości spędziłam tyle pięknych chwil… Jego mama była bardzo szczęśliwa, że mnie widzi. Zajęła się dziewczynkami, a ja z Wojtkiem poszłam do parku porozmawiać. Wyjaśniliśmy sobie przeszłość, próbowaliśmy ją zrozumieć.

Powiedział mi, że jego siostra po jakimś czasie wyciągnęła od mojej mamy, że facet był podstawiony. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że stracił swoją szansę. Uważał, że jest za późno, by to naprawić, bo raz można wybaczyć brak zaufania, ale drugi raczej nie. Głośno się zastanawiał: „Nigdy nie dałaś mi powodów, żebym mógł ci nie wierzyć, to dlaczego wtedy nie uwierzyłem? Dlatego, że tak było mi wygodniej? Dlatego, że się bałem? Dlatego, że nie chciałem brać odpowiedzialności? Dlatego, że byłem tak bardzo zakochany, że mnie to tak zabolało, czy nie byłem zakochany, skoro pozwoliłem ci odejść?”. Obydwoje mieliśmy wtedy poczucie, że zmarnowaliśmy sobie życie, że powinniśmy je przeżyć wspólnie.

Przełom lat 80. i 90. był niezwykły. Upadała komuna. Scorpionsi śpiewali o „dzieciach jutra, które marzą o wietrze zmian…”. W ich „Wind of Change”, które powstało już po zwycięstwie Solidarności, pobrzmiewają nasze nadzieje z tamtego czasu. W Gdańsku czuło się ten wiatr zmian. Wydawało się, że wszystko jest możliwe. Zakochaliśmy się wtedy z Wojtkiem w sobie na nowo. Ponieważ miał problemy z alkoholem, postawiłam warunek: jeżeli nie pójdzie na leczenie, to za niego nie wyjdę. Nie zrobiłabym tego, żebym nie wiem jak go kochała. Miałam ojca alkoholika, dlatego nie wyjdę za alkoholika. Wojtek poszedł na odwyk i rzeczywiście przestał pić. Pobraliśmy się w 1993 roku. Zdecydowaliśmy, że polecimy z dziewczynkami do Australii, by mogły tam dokończyć szkołę.

*

Sztuką aborygeńską zaczęłam się interesować na początku lat 90. Dużo czytałam na jej temat. Chciałam zrozumieć, co jest siłą tych niesamowitych malowideł, dlaczego są na nich kółka i kropki, białe szkielety na czarnym tle, dlaczego wszystko jest takie „patyczkowe”, jak ja to mówię. Gdy pytałam o to Aborygenów, twierdzili, że Australia tak wygląda z lotu ptaka. Odpowiadałam: „Ale przecież setki lat temu nikt nie latał samolotami. Nie mogliście wiedzieć, że ona tak wygląda z powietrza”. Oni na to, że potrafią wejść w stan oddzielenia od swojej duszy i widzieć wszystko z lotu ptaka. Poza tym inspirują ich zmarli. Porozumiewają się z nimi i przelewają na płótno (a we wcześniejszych wiekach na korę lub na kamienie w jaskiniach) to, co tamci widzą. Sami robią farby z kwiatów, gałęzi i innych darów natury. Zafascynowana ich wizjami zaczęłam malować. Potrafię zrozumieć aborygeńską sztukę, ale nie potrafię tego wypowiedzieć. Wszyscy w tym nurcie malują w podobny sposób: żółw zawsze oznacza miłość, żmija – początek życia, jaszczur – powodzenie w różnych przedsięwzięciach.

Jeden z naszych gości tak bardzo chciał mieć pierwszy obraz namalowany przeze mnie, że zaoferował za niego 2500 dolarów. Wojtek wtedy wpadł na pomysł, żeby otworzyć w Polsce sklep z rękodziełem. Udało się to w 1996 roku. Na sopocki Monciak wysyłaliśmy rzeczy z Australii. Biznes coraz lepiej się kręcił, więc zdecydowaliśmy, że zamieszkamy w Polsce. To był dobry czas na przeprowadzkę. Amanda poszła do liceum, Eleonora do piątej klasy podstawówki. Prowadziliśmy sklep, dawałam korepetycje z angielskiego, a później zaczęłam uczyć w szkole.

W 2000 roku dowiedziałam się, że mam czerniaka. Mieszkaliśmy z Wojtkiem w Oliwie. Naszym sąsiadem był ordynator oddziału onkologicznego Akademii Medycznej w Gdańsku. Załatwił mi najlepszego, jego zdaniem, specjalistę od takich schorzeń i powiedział, że za dwa dni będę miała zabieg. Tego samego dnia Amanda miała mieć egzaminy na Akademię Medyczną. Nie dostała się, zabrakło jej trzech punktów. Sądzę, że wpływ na to miała rozmowa, którą usłyszała przed egzaminem. Przyszła do mnie na oddział wtedy, gdy lekarz informował mnie, że mam 30 proc. szans na wyzdrowienie. Córka wybiegła z płaczem.

Wszystko się wtedy sypało. Tego samego dnia odwiedził mnie totalnie zapity Wojtek. Powiedziałam: „Siedem lat nie piłeś. I teraz przychodzisz do mnie zachlany jak jakiś żul?”. Odparł, że skoro mi już zostało niewiele życia, to jemu wszystko jedno. Gdy wyszłam ze szpitala, zaczęła się gehenna. Szukałam Wojtka wszędzie, próbowałam przyprowadzić do domu. Ludzie mówili: „Nauczycielka, a ma męża takiego pijaka, że śpi na ulicy”.

Zawsze uważałam, że na zło nie można odpowiadać złem. Z pielęgnowania poczucia krzywdy nic dobrego nie wynika

Wciąż trwała moja przeciwnowotworowa terapia. Po jakimś czasie znaleziono przerzuty, wycięto mi siedem węzłów chłonnych. Nie wiedziałam, co mam robić. W Polsce nie miałam szans na zapewnienie rodzinie utrzymania. Zastanawiałam się, co stanie się z dziewczynkami, jeśli umrę. Miałam wyrzuty sumienia, że moje dzieci zostały bez pieniędzy… Wydałam przecież na leczenie wszystkie oszczędności, ponad 60 tysięcy, a i tak zabrakło na dokończenie terapii. Gdy powiedziałam o tym profesorowi, odrzekł, że skoro życie nie jest dla mnie warte dopłaty, to nie mamy o czym rozmawiać. Płakałam, wracając do domu z Akademii Medycznej, i nagle usłyszałam: „Hi, Barbara”. To był mój serdeczny kolega, wykładał na uniwersytecie w Gdańsku. Czasem rozmawialiśmy o studentach, których przygotowywałam do egzaminów na certyfikaty językowe. Powiedziałam mu, w jakiej sytuacji się znalazłam i jeżeli nie wrócę do Australii, to mam marne szanse na przeżycie. On na to: „Kiedy chcesz tam wracać?”. Ja: „Wczoraj?”. On: „Daj mi dwa dni”. Po ich upływie zadzwonił z informacją, że za trzy dni wylatuję, a bilet czeka na mnie w Warszawie. Załatwił mi kontrakt w Australii. Miałam przez trzy miesiące uczyć w aborygeńskiej szkole, a potem zostanę przeniesiona, gdzie będę chciała. Rzeczywiście pracowałam przez kilka miesięcy, ale czułam się coraz gorzej.

W tym okresie, gdy uczyłam dzieci Aborygenów pod Hedland, przeszłam wtajemniczenie w ten fascynujący świat. Aborygeni przeważnie nie tolerują białych ludzi, bo oni na siłę chcą zmienić ich odwieczne przyzwyczajenia. Stawiają im domy, w których jest światło, gaz, łóżka, a ci wynoszą materace na zewnątrz i śpią pod gołym niebem. Nie chcą zmieniać swojego sposobu życia. Biały człowiek często tego nie rozumie, narzuca im swój styl myślenia. Dlatego Aborygeni są nieufni, ostrożni. Ja bardzo szanowałam ich odrębność. No i byłam sobą, nie udawałam. Szczerze się angażowałam. Może dlatego z czasem zaczęłam być przyjmowana jak członek rodziny. Kiedy malowali patykami, mogłam siedzieć godzinami i patrzeć, jak to robią. Kiedyś dziewięćdziesięcioletni Aborygen zaproponował, że pokaże mi malowidła sprzed 60 000 lat w pobliskiej jaskini. Odpowiedziałam, że nie. Na co on, że w pobliżu jest jedna jaskinia, o której istnieniu nie wiedzą biali ludzie. Bardzo się ucieszyłam. Najpierw musieli mnie jeszcze zaakceptować ich zmarli przodkowi, a kiedy okazało się, że moja aura jest wyrazem ich akceptacji, po odpowiedniej ceremonii mogłam tam pójść. Do jaskini odprowadzało nas wielu członków plemienia. W środku starzec wziął mnie za rękę i zaczął pokazywać malowidła naścienne. Nie potrafię opisać uczucia, które mi towarzyszyło. To było dotykanie sacrum. Po tej wizycie moja więź z mieszkańcami tego rezerwatu była jeszcze mocniejsza.

Nie powiedziałam im, że choruję. Nie wiem też, skąd się dowiedzieli, że lecę na leczenie do Perth. Przed moim odlotem na tamtejszym lotnisku zebrała się grupa 50–60 Aborygenów z dzidami, ubranych po swojemu. Wydawali taki dziwny dźwięk… Już wchodziłam po schodach do samolotu, ale zawróciłam, by do nich podejść. Było w tej scenie coś takiego surrealistycznego… Podziękowałam najstarszemu w grupie, ukłoniłam się, a on mnie przytulił i powiedział: „Życzymy ci dużo zdrowia, bo jest ci potrzebne. Będziemy za tobą tęsknili jak za nikim innym. Zawsze jesteś u nas mile widziana. Jeśli będziesz miała jakiś problem, wróć”. Pogłaskał mnie, pocałował w policzek i powiedział na odchodne: „Ten rak odejdzie, zobaczysz. Nasze modlitwy poskutkują”. Zapytałam, skąd wie. Odpowiedział: „Od moich zmarłych przodków”.

*

Doskwierała mi tęsknota za rodziną. Wojtek przepraszał mnie przez telefon i prosił, by mógł do mnie dołączyć, że razem będzie raźniej i że nie będzie pił. Twierdził, że beze mnie czuje się zagubiony. Jak się kogoś kocha, to czasem rozum ma niewiele do powiedzenia… Po przylocie naprawiał i sprzedawał sprzęt elektroniczny. Pił. Wszystko, co zarobił, przepijał. A to, co ja zarobiłam, szło na nasze utrzymanie i na utrzymanie dziewczynek w Polsce. Córki wiedziały, że jak tylko zarobię na bilety, sprowadzę je do Australii. To był dla mnie trudny czas.

Zaczęłam się pojawiać w ośrodku dla kobiet. Można tam było skonsultować się z lekarzem, a przede wszystkim pogadać o tym, z czym sobie człowiek nie radził. Znowu pojawiły się przerzuty, miałam kolejne operacje. Lekarka, którą poznałam w ośrodku i przepisywała mi tabletki na uspokojenie, kiedyś zapytała: „Czy powiesz mi, dlaczego ty tak cierpisz?”. Opowiedziałam o swojej sytuacji, o tęsknocie za dziećmi, których nie widziałam już osiem miesięcy. Żeby sprowadzić je do Australii, zaczęłam malować drewniane naczynka i sprzedawać na rynku. Musiałam tam być o trzeciej rano, by zająć miejsce. Wychodziłam z domu o 21 i szłam 28 km, bo nie mam samochodu. Po naszej rozmowie lekarka poprosiła mnie o dane mojej młodszej córki i żebym następnego dnia przyszła po kolejną tabletkę. Porcjowała mi je, widziała, że jestem w kiepskim stanie i pewnie się bała, żebym nie przedawkowała. Gdy wróciłam, wręczyła mi kopertę, w której był bilet lotniczy. Powiedziałam, że w tej chwili nie jestem w stanie jej oddać pieniędzy, a ona na to: „Ja i mój mąż jesteśmy lekarzami, zarabiamy przeciętnie 10 tysięcy dolarów tygodniowo, czasami w ciągu dwóch, trzech dni. Gdyby mnie nie było stać, tobym ci nie dała tego biletu. Zasługujesz na to, i na więcej”. Prosiła, bym kiedyś odwiedziła ją z córką.

Oprócz wielu złych rzeczy zdarzały mi się w kryzysowych momentach spotkania z ludźmi, którzy mnie ratowali. Nigdy o nich nie zapomnę. Potrzebujemy czuć, że bezinteresowne porywy serca są możliwe.

W tamtym czasie łapałam wiele dorywczych prac, na przykład prasowałam. Można było na tym zarobić około 30 dolarów za godzinę. Coraz częściej trzeba było jednak zawozić Wojtka do szpitala. Bywało, że nie jadł, a pił jedynie alkohol przez wiele godzin. Strasznie puchł, wydawało się, że umiera. Tylko wtedy pozwalał się przywieźć do szpitala, kiedy cierpiał. Trzeba było szybko szukać pomocy u lekarza, a ten za każdym razem kpił i pytał, po co mu przywożę trupa. Wojtek pił już wtedy wszystko, co zawierało alkohol, nawet perfumy. Okazało się, że ma guza na trzustce.

Kiedy lekarzowi udawało się go wyprowadzić ze stanu, który wyglądał jak agonia, mówił, żeby więcej go takiego nie przywozić, że picie można kontrolować. Znów pytałam: „To co, ma umrzeć w domu? Jak można wprowadzić kontrolowane picie? Czy pan wie, na czym polega alkoholizm?”.

Gdy otworzyłam się przed ks. Kaczkowskim i opowiedziałam mu o paśmie moich klęsk, prosił, żebym się o nie nie obwiniała

Wojtek czasami prosił, bym została z nim na noc w szpitalu. Miałam mnóstwo pracy, ale tak prosił, że zostawałam. Po jednej takiej nocy, którą przesiedziałam na krześle obok niego, powiedział: „Widzę, jak cierpisz. Myślę, że ze względu na ciebie i twoje zdrowie psychiczne powinniśmy się rozejść. Wiem, że będę tego żałował za pięć minut, ale nie mogę cię już tak katować”. Rozeszliśmy się. Nadal się widywaliśmy, ale był warunek: tylko wtedy gdy nie pije, może do mnie zadzwonić lub przyjechać. Często chciał, żebym mu zrobiła pierogi. Robiłam. Raz zaprosił mnie do siebie i powiedział, że postanowił zerwać z piciem. Podpowiedziałam, żeby poszedł na studia. Filologia polska w Australii za bardzo mu się nie przydawała. No więc wybrał sobie… kryminalistykę. I skończył te studia z wyróżnieniem. To był kapitalny facet, gdy nie pił.

Kiedyś zadzwonił o 2.30 w nocy: „Basieńku, może zrobiłabyś mi racuchów i przywiozła?”. Ja mówię: „Wojtek, rano jadę do pracy. A co? Ty teraz pijesz?”. Odpowiedział: „Nie, właśnie dlatego jestem głodny”. Obiecałam, że przywiozę mu te racuchy, ale następnego dnia po pracy. O 10 rano zatelefonował do mnie sierżant z lokalnej policji. Zapytał, czy znam Wojtka. Potwierdziłam i spytałam, co się stało. Powiedział, że nie może o tym rozmawiać przez telefon. Próbował się dowiedzieć, kto ostatni widział Wojtka. Wiedziałam, że moja córka Nora. Poproszono, by przyjechała do mieszkania Wojtka. Rozpoznała tam jego zwłoki.

Zmarł po 42 latach naszej znajomości, miał 56 lat. Nie brał leków na cukrzycę, gdy pił. To była śpiączka cukrzycowa. Dwa dni wcześniej, gdy byłam u niego, cały się trząsł. Poiłam go wodą, a on położył mi głowę na kolanach i powiedział: „Ty nie masz pojęcia, jak ja nienawidzę pić, jak ja bardzo nie chcę pić. Nie daję już sobie z tym rady”. Kiedy zasnął, przykryłam go kocem. Po jego śmierci miałam straszne wyrzuty sumienia, że akurat wtedy nie przyjechałam, by mu podać szklankę wody…

*

Na spotkaniu powitalnym Jana, o którym już wspominałam, nie tylko zajmowałam się cateringiem, ale też tłumaczyłam rozmowy Jana. Zostałam postawiona przed faktem dokonanym, bałam się, że sobie nie poradzę. Na przyjęciu były przecież znane osobistości, specjaliści. Pojawił się profesor David Allbrook, sława medycyny paliatywnej, byli również onkolodzy, którzy opiekowali się żoną Marka. Starałam się tłumaczyć bardzo dokładnie. Jan dodawał mi odwagi, bo widział moje zdenerwowanie i zakłopotanie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że on rozumie po angielsku.

Po degustacji i rozmowach Jan podpisywał książki. Siedział tak długo, jak długo byli goście. Byłam zdumiona, bo przecież był świeżo po bardzo długiej podróży. Odpoczął, kiedy wszyscy wyszli. Zaprowadziliśmy Jana do sypialni na górze. Z balkonu rozpościerał się widok na całe miasto. Usiadł tam i powiedział, że chętnie napiłby się wina i… zapalił papierosa. Marek mu je przyniósł. Siedział więc, sącząc wino i paląc papierosa, i patrzył na światła miasta. Widok stamtąd jest imponujący. Jakiś taki rozmarzony powiedział: „Jak się wyciągnie rękę, to ma się wrażenie, że całe niebo jest na jej powierzchni”.

Podczas pobytu u Marka lubił wieczorem siadać na tym balkonie z lampką wina lub australijskim piwem, które mu bardzo smakowało. Planował wtedy kolejny dzień. Gdy już nasze relacje były dość bliskie i swobodne, polecił mi, bym po jego śmierci siadła na tym balkonie, zapaliła papierosa i wysączyła kieliszek wina. Obiecałam mu to.

Tamte dni stworzyły między nami wszystkimi taką bliskość… Ela, mama Marka, podarowała Janowi szalik z lamy. Bardzo mu się spodobał. Z Markiem rozmawiał o strategiach biznesowych. Liczył, że będzie mu doradzał w sprawach PR hospicjum. Chciałam Janowi wszystko ułatwiać, nawet sutannę mu prałam. Bardzo swobodnie czułam się w jego towarzystwie. Był jednak moment, kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby z tymi moimi żartami i ironią nie pozwalam sobie na zbyt dużo. Może nie powinnam mówić tego, co myślę o księżach? Akurat jego nie chciałam urazić.

Na początku wizyty Jana w Perth Marek oznajmił mi, że potrzebuje mnie do tłumaczenia mszy. Osoba, która miała to robić, zrezygnowała w ostatniej chwili. Odmówiłam. Nie znam takiego specjalistycznego słownictwa, tłumaczenie liturgii to była dla mnie mission impossible. Ale Jan poprosił, bym przyjechała, więc się zgodziłam. Powiedział, że nie chodzi o to, by tłumaczyć wszystko słowo w słowo, chodziło o uchwycenie sensu. I dorzucił: „A poza tym zadecydowałem, że część tej mszy będzie po łacinie”. Oblał mnie zimny pot: „Janie, ja nie znam łaciny!”. Obaj z Markiem zaczęli się śmiać.

Pomyślałam: „Będzie, co będzie. Najwyżej się skompromituję”. Ale się nie skompromitowałam. Spotkanie trwało kilka godzin, bo po mszy ludzie chcieli indywidualnie porozmawiać z Janem. Tłumaczyłam wiele przejmujących wypowiedzi, niektórzy zwierzali się, że gdyby nie jego słowa, nie mieliby siły podnieść się po przeżytej tragedii. Widziałam, że irytowało Jana, jak ludzie przed nim klękali. Powtarzał im, by tego nie robili, bo nie jest świętym, ale oni zapewniali, że dla nich jest.

Przez te dni gromadziły się we mnie siły do zwierzeń, które obiecałam Janowi. Zapytał raz: „Pani Basieńko, pani pamięta, nie?”. Pamiętałam. Obserwował mnie w taki sposób, jakby chciał czytać w moich myślach. Następnego dnia opowiedziałam mu o dziwnych relacjach z mamą, o tym, że czegoś nie umiem w sobie przepracować. Minęło przecież tyle lat od krzywd, jakie mi wyrządziła, a ja o tym ciągle pamiętałam i nie umiałam wybaczyć. Widziałam to w kategoriach swojej winy – pewnie nie jestem dobrym człowiekiem, skoro nie potrafię o tym zapomnieć.

Oprócz wielu złych rzeczy zdarzały mi się w kryzysowych momentach spotkania z ludźmi, którzy mnie ratowali. Nigdy o nich nie zapomnę

Sądzę, że doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego oraz przemoc seksualna, której byłam ofiarą w dzieciństwie, rzutowały na moje późniejsze życie. Na to, że wybierałam niewłaściwych mężczyzn. Nie wiedziałam, czego mogę oczekiwać, co można dostać w życiu dobrego. Wciąż się zastanawiam, czy trudna relacja z matką pozwoliła na to, bym była tak dobrą mamą dla swoich córek, jak powinnam. Ale chyba nie przeszkodziła, bo one są wspaniałe, bardzo się kochamy. Zawsze tak było.

Czułam, że Jan zaakceptował mnie w pełni. Nawet moje osobiste wyrzuty. Mówiłam o tym, co mnie od lat tak uwiera, o barierze między mamą a mną, której nie mogę pokonać, o tym, że zaszłam w ciążę, bo chciałam wywrzeć presję na niej, a potem stało się coś, czego jej nie umiem darować. Wylewałam przed Janem wszystkie swoje wątpliwości, żale i złość, a on nie powiedział o mnie złego słowa. Nawet momentami przerzucał się z „pani Basi” na „Basieńkę”.

Następnego dnia wygłosił kazanie, które było jakby kontynuacją tego, o czym rozmawialiśmy, o czym mnie przekonywał. Mówił, że nawet jeśli nie potrafi się zapomnieć swojemu oprawcy wyrządzonych krzywd, to nie znaczy, że jest się złym człowiekiem; że w życiu chodzi o to, by być najlepszą osobą, jaką się potrafi; żeby nie obarczać się winą za rzeczy, z których ktoś inny powinien się rozliczyć; by uświadomić sobie, jakie konsekwencje cudzych niegodnych czynów ponosimy; żeby nie torpedować się nieustannie myślą, że jest się nie dość dobrym – zawsze nie dość dobrym, by zasługiwać na szczęście; że należy nam się czułość wobec samych siebie. Zbudowało mnie to, że w pośredni sposób dałam ludziom do myślenia. Moje życie, które czasem nazywałam „pieprzonym”, komuś się do czegoś mogło przydać.

Zanim odleciał do Melbourne, na lotnisku chwycił moją twarz w swoje dłonie i powiedział mi: „Pani Basieńko, proszę uwierzyć, że niejedna osoba zamieniłaby się w potwora, gdyby przeszła z własną matką to co pani. Nie poznałem osoby, która miałaby w sobie tyle pozytywnej energii po takich zdarzeniach, po tylu krzywdach, które jej wyrządzono. Mimo tylu dramatów nie zamknęła się pani na innych, ma pani dla ludzi tyle serca… Pani mnie nauczyła wielu rzeczy. Proszę w siebie uwierzyć. Oczekuję, że przyleci pani do Polski na komunię”.

Byłam ochrzczona, ale do pierwszej komunii nie przystąpiłam. Moja mama przechodziła z wiary katolickiej do świadków Jehowy, jak wiatr zawiał. W pewnym momencie nie wolno nam było chodzić do kościoła. Mimo to czasami chodziłam do św. Mikołaja, bo mi to dawało wewnętrzny spokój. Nie uczęszczałam na msze, nie cierpiałam księży. Przychodziłam posiedzieć w ciszy albo porozmawiać ze swoimi zmarłymi czy też poprosić Boga o więcej siły, żebym nie zrobiła czegoś głupiego.

Jan zapytał mnie, czy myślałam o tym, żeby przyjąć komunię. Odpowiedziałam, że rozmowa z nim i sposób, w jaki mnie potraktował, skłoniła mnie do tego, ale chciałabym, aby mi jej udzielił w swoim hospicjum. Upewnił się jeszcze: „No to jesteśmy umówieni?”, na lotnisku mi o tym kolejny raz przypomniał: „Pani Basiu, pamięta pani?”. Potwierdziłam, że jak tylko uskładam na bilet, to się zobaczymy. On się wtedy zawadiacko uśmiechnął: „Chyba nie będzie pani musiała długo czekać. Wierzę, że szybko się zobaczymy”. Zaraz przed wejściem na pokład podziękował mi za zaufanie, za to, że się podzieliłam z nim swoimi przeżyciami.

*

Przed przyjazdem Jana miałam za zadanie znaleźć aborygeńskiego artystę, który namalowałby historię choroby Joli, żony Marka, i hospicjum Jana, będące jakby pomostem na drugi świat. Umówiłam się na spotkanie z Olim K., znajomym, ciekawym i oryginalnym twórcą. Jego obrazy wcale nie zostają sprzedane temu, kto daje najwyższą cenę. Oli musi się wcześniej dowiedzieć, dlaczego potencjalni nabywcy chcą nabyć jego dzieło. I wybiera dla niego najlepszy dom.

Na początku Oli był sceptyczny, bo nigdy nie malował obrazu, o jaki mi chodziło. Opowiadałam mu zatem o bólu, gdy ludzie dowiadują się, że ktoś bliski ma raka. Powiedziałam, że wyobrażam sobie ich na chmurach. Czekają tam, aż dołączą do nich członkowie rodziny. Oli zapytał: „Czemu ty nie namalujesz tego obrazu? Przecież to widzisz”. Odparłam, że to ma być aborygeński obraz. Wówczas on naszkicował swoje wyobrażenie. Na rysunku było dokładnie to, o co mi chodziło. To było nieprawdopodobne! Kiedy Marek zobaczył gotowy obraz, rozpłakał się. Dzieło Oliego K. zostało podarowane Janowi w Melbourne.

Marek często do mnie dzwonił, by opowiadać, jak przebiega wizyta Jana w Melbourne. Zagadywał: „To co? Będziemy w Pucku, tak?”. Ja zdziwiona: „My będziemy w Pucku?”. A on: „Wiesz, że jak obiecasz, to musisz obietnicę spełnić? I że czas Jana jest policzony?”. Wiedziałam.

Po powrocie Marek zaskoczył mnie wyznaniem: „Gdy byłem tyle kilometrów stąd, zdałem sobie sprawę z tego, jak mi ciebie brakuje. Nie wiem, czy powinienem się tak czuć”. Zapytał o moje marzenia. Powiedziałam o komunii z rąk Jana. Miałam nadzieję, że ona coś we mnie zmieni, że stanę się kimś lepszym. Następnego dnia zadzwonił z informacją, że wylatujemy za trzy tygodnie i że bilety już zarezerwowane.

We wrześniu 2015 roku wylądowaliśmy w Gdańsku. Wyspowiadałam się w mieszkaniu Jana, tym na pierwszym piętrze Puckiego Hospicjum. Nie znałam żadnych formułek. Odrzekł, że przecież nie chodzi o żadne formułki.

Długo z nim rozmawiałam. Płakał razem ze mną. Pomyślałam: on mnie nie ocenia, on ze mną współcierpi. To wtedy mi powiedział: „Wierzę w to głęboko, że gdyby Chrystus był kobietą, to miałby twoją twarz”.

Czekając na pierwszokomunijną mszę w hospicyjnej kaplicy, siedziałam przy recepcji i patrzyłam na obraz Oliego K., który tam wisiał. Kobieta, która na niego patrzyła, szlochała. Druga też ocierała łzy. Obraz przemawiał do ludzi. Podeszła do mnie Ania Jochim-Labuda, zastępczyni Jana, i widząc moją minę, powiedziała: „Co cię tak dziwi? Nie masz pojęcia, ilu naszych rezydentów podchodzi do tego obrazu i całuje jego brzeg. Oni czekają na spotkania ze swoimi ukochanymi”. Czułam się bardzo przejęta. Miałam poczucie, że zrobiłam coś ważnego, bo namówiłam Oliego K. do namalowania tego obrazu i przedstawiłam mu swoją wizję.

Kiedy nadeszła pora mszy, Jan poprosił, bym usiadła w pierwszym rzędzie. Wwożono wózki i łóżka z chorymi. Pan, który siedział obok, odwrócił się w moją stronę i powiedział: „Widzę, jak pani promienieje, to musi być specjalny dzień. Gratuluję i życzę wszystkiego dobrego”. A potem utkwił wzrok w jednym miejscu i już słowa nie wypowiedział. Gdy potem wspomniałam o tym Janowi, zdumiał się: „Ale on się do nikogo nie odzywa”. Ania Jochim-Labuda uśmiechnęła się promiennie: „To niebywałe. On od ponad roku nie wypowiedział ani słowa, nawet do rodziny…”.

Stresowałam się strasznie. Jan, jakby czytając w moich myślach, dodawał mi otuchy. Miał nie mówić, co to za okazja. Nie dotrzymał słowa. Powiedział do mikrofonu, że miał zachować tajemnicę, ale czasami są takie sytuacje, że nie można tego zrobić, ale wtedy trzeba się wytłumaczyć dlaczego. I wytłumaczył. Powiedział, że to dla niego zaszczyt, że może mi towarzyszyć w takim momencie, że przyjechałam z Australii specjalnie na tę uroczystość.

Ks. Kaczkowski udzielił mi Pierwszej Komunii Świętej. Było to dla mnie niezwykłe duchowe doświadczenie i wzmocnienie.

Wesprzyj Więź

Po uroczystości Jan oznajmił, że jego rodzice zapraszają do siebie, do Sopotu, na obiad na moją cześć, bo takie okazje wymagają szczególnej oprawy. Zdziwiłam się: „Ale przecież twoi rodzice są niewierzący”. A on na to: „No tak, ale doceniają fakt, że wydarzyło się dla pani coś ważnego. Wiedzą, że należy to uczcić”.

Zanim pojechaliśmy na ten obiad, wraz ze znajomymi (Markiem, Grażyną Lipińską i Andrzejem Balcerzakiem, którzy towarzyszyli mi tego dnia) odwiedziliśmy Gdańsk. Weszliśmy do kościoła św. Mikołaja. W dzieciństwie bywałam w nim często, ale dopiero tego dnia – dzięki Janowi – poczułam się tam jak w domu.

Copyright Wydawnictwo WAM 2017 
Copyright Joanna Podsadecka 2017

Podziel się

4
Wiadomość

Bardzo się cieszę że Więź wydrukowała właśnie ten tekst. Wprawdzie książka pani Posadeckiej wydana została w zeszłym roku, ale chyba tylko nieliczni czytelnicy zrozumieli wówczas o kogo chodzi w opowieści pani Barbary B. Dziękuję 🙂

Pani Barbara jest niezwykła kobietą…
To co wycierpiała krzyczy o sprawiedliwość, o uznanie jej godności, jej krzywdy…
Ktoś słusznie zauważył, że Hitler i Stalin też nie żyją a nazywamy to co zrobili i słuchamy ofiar… co więcej Niemcy płaciły odszkodowanie.
Dobrze, że Pani Joanna to opisała, dobrze, że “Więź” wydrukowała to świadectwo bo ludzie zniszczeni przez innych już sami nie mają siły nawet szeptać bo odebrano im kiedyś prawo głosu gdy jeszcze coś mówili…
I postać ks. Jana Kaczkowskiego… człowiek, który rozumie i towarzyszy to skarb.

Nie wierzę tej Pani.Nie neguję tego kim był lub nie był ks.Jankowski ale Panią Barbarę poniosła chyba wyobrażnia.Wprawdzie jestem o wiele młodsza ale też wiele pamiętam.Ksiądz zachowuje się jak pospolity przestępca i nikt nikomu nic nie mówi.Wprawdzie był wielki szacunek dla ludzi w sutannie ale to musiałby ktoś wiedzieć.Czy wszyscy mieli rodziców alkoholików, którzy nie wiedzieli co się dzieje?

Trudno uwierzyć, że jedna kobieta tyle wycierpiała. Własna matka zrobiła wielką krzywdę. Jest Pani wspaniałą osobą Pani Basiu. Dziękuję za ten artykuł, mam nadzieję, że ks. Jankowski zostanie rozliczony za swoje haniebne czyny i tu i tam…Życzę Pani dużo zdrowia i wielu oddanych przyjaciół na swojej drodze. Mam sporo książek ks. Kaczkowskiego, był wspaniałym księdzem, modliłam się za niego, a teraz do niego. Dla mnie jest święty. Dziękuję Pani Podsadeckiej, bardzo dobra robota.Tak trzymać!!!

Slabym punktem w tekscie powyzej jest sprowadzenie Mamy do Australii.
O wize z prawem stalego pobytu mogla tylko wystapic corka, a nie ziec.
Mieszkalem w Australii 5 lat.
Reszty nie moge komentowac.
Nie wiem, czy jest to prawda, czy nie.
W 1968 roku, za takie czyny Gomolka zniszczlby ksiedza i przy okazji zaatakowal by Kosciol w Polsce.

A gdzie tam jest napisane, że zięć ją sprowadził na stałe? Raczej z tego wynika, że przyleciała w odwiedziny, bo on wymyslił taką niespodzienkę. Zapewne potem jak jej się spodobało w Australii to kombinowała jak zostać.

Wzruszające spotkanie z p.Wojtkiem na ławce w parku. Ciekawe, czy małe dziewczynki ( kilkuletnie wtedy) rozumiały opowieść p.Basi o swojej wielkiej miłości? I akurat pan siedział na tej ławce. Niesamowite.
Dlaczego p.Basia nie opowiedziała o molestowaniu swojej Mamie, przecież Mama nie była zżyta z Kościołem i była dość agresywną osobą, która myślę nie oszczędziłaby księdza. Sąsiadka też nie powiedziała Mamie?
Pani Basia powiedziała sąsiadce, a nie własnej matce?
Jeśli to wszystko jest prawdą, to największej krzywdy p.Basia doznała od swojej Mamy. Mam nadzieję, że Mama p.Basi jeszcze żyje, nie ma demencji starczej i może się do tego odnieść, a nie jak pozostali Księża wymienieni
w artykule…W tym Ksiądz Kaczkowski,On też dokładnie nie może potwierdzić co naprawdę usłyszał od tej Pani kilka lat temu.
Mam mieszane uczucia, nie wiem co jest prawdą, a co nie.

“Zmarł po 42 latach naszej znajomości, miał 56 lat.” A przecież p.Barbara i p.Wojtek poznali się kiedy p.Barbara była
w trzeciej klasie liceum, czyli miała 17 lat, a rok później w maturalnej klasie była już w ciąży. Czy dobrze wykonałam działanie, że kiedy się poznali to p.Wojtek miał 14 lat? czyli miał zostać z ojcem w wieku 15 lat?

Pani Barbaro dzięki Pani połączyła fakty. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa. Mieszkałam na Chłodnej – boczna od łąkowej. Dziś przypomniałam sobie następny fakt. Zobaczyłam księdza, po mojej lewej, niedaleko Pani domu, szłam łąkową w kierunku domu. Zobaczyłam ksiedza, nie znałam go, pomyślałam o nim murzynskie włosy. Po prawej jechał tramwaj zapiszczaly koła.. Potem jakieś dzieci do mnie mówiły ksiądz cię wolał.. Byłam przestraszona, że jak się mama dowie, że nie zatrzymałam się to dostanę burę… Teraz po latach cieszę się, że nie słyszałam… Czy Pani mama była siostra Pani Jadzi, z drugiego końca Łąkowej? Chętnie porozmawiam na priv.. To więcej powiem..