Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Na śmierć i życie

Ciotka Anita przyznawała: „Była wtedy wojna. Było ciężko, niebezpiecznie i źle. Ale nasza miłość wynagradzała mi absolutnie wszystko”.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007.

„Brat esesman to dla Anity wstydliwy problem – mówi Mariusz. – Nigdy nie miałem odwagi ją o niego wprost zapytać”. – Może ją odwiedzimy? – podsuwam nieśmiało. „To zbyt ryzykowne. Boję się, że wtedy zabroniłaby nam w ogóle pisać o sobie”.

Ojciec Mariusza urodził się na krótko przed drugą wojną światową, jako ósme dziecko Polaka i Niemki, rdzennych mieszkańców pogranicza polsko-niemieckiego na Pomorzu. Łucja, babka Mariusza, urodzona w roku 1892, w młodości była poddaną cesarza Wilhelma II. W 1918 roku jej rodzinne gospodarstwo znalazło się w granicach odrodzonego Państwa Polskiego, a ona sama stała się obywatelką polską. Odtąd przez całe życie mieszkała w Polsce – zmarła w wieku dziewięćdziesięciu lat. Języka nowej ojczyzny nie nauczyła się nigdy. Mówiła gorzej niż sienkiewiczowski Kali. „Ja Niemka, ale niewierny Niemka. Niech żyje Polska!” – to było jedno z niewielu zdań, jakie potrafiła powiedzieć po polsku. I z dziećmi, i z mężem, dwujęzycznym jak większość Polaków z zaboru pruskiego, którzy mieli za sobą przynajmniej szkołę powszechną, rozmawiała po niemiecku. Mąż rozmawiał z dziećmi po polsku.

Przygraniczny powiat, w którym mieszkali, po agresji hitlerowskich Niemiec w 1939 został wcielony do Trzeciej Rzeszy. W powiecie już od 1935 roku działały tajne struktury NSDAP i Hitlerjugend. To ich członkowie jeszcze przed wybuchem wojny przygotowali listy Polaków do rozstrzelania. Zaraz po wejściu Niemców 1 września 1939 rozpoczęły się krwawe represje. Do stycznia 1940 wymordowano cztery i pół tysiąca osób, czyli dziesięć procent ludności. Niemal każda rodzina kogoś straciła. Wielu Polaków szukało schronienia w głębi kraju. Tak było z dziadkiem Mariusza ze strony matki, który prowadził sklep kolonialny. W nocy sąsiad Niemiec ostrzegł go, że musi natychmiast uciekać, bo jest na liście przeznaczonych do rozstrzelania. Tak jak stał, wsiadł na rower i zniknął na kilka miesięcy. Powrócił zimą 1940 roku, gdy już zaniechano masowych mordów. Podobnie uczynił dziadek Mariusza ze strony ojca, Jan, mąż Łucji, wraz z najstarszym synem Pawłem.

Jan był ubogim wiejskim listonoszem. Jedynym porządnym ubraniem, jakie posiadał, był służbowy mundur – i w nim właśnie podążał na wschód. Syn z kolei miał na sobie mundur gajowego. Obaj wpadli w ręce Niemców i jako przedstawiciele polskich służb mundurowych zostali umieszczeni w obozie jenieckim. Łucja została sama z siedmiorgiem dzieci, bez środków do życia. Gdy otrzymała propozycję podpisania volkslisty – w zamian za co mąż i syn mieli zostać uwolnieni – nie wahała się. Była etniczną Niemką, tym trudniej byłoby jej odmówić. Jan i Paweł wrócili do domu. Osiemnastoletni Paweł został wkrótce potem wcielony do Wehrmachtu i skierowany na front wschodni. W Rosji dostał się do niewoli, gdzie zachorował na gruźlicę. W 1946, ciężko chory, wrócił do rodzinnej wsi. Zmarł w tym samym roku – jest pochowany na miejscowym cmentarzu. Łucja przez całe późniejsze życie będzie się borykała z poczuciem winy, że sprowadziła na syna śmierć, podpisując nieszczęsną volkslistę. Chciała go ratować, a wyszło odwrotnie.

Łucja była dzielną, śmiałą, inteligentną i dobrą kobietą. Kilka razy interweniowała u lokalnych władz okupacyjnych, by ratować z opresji znajomych Polaków. Kiedy w 1945 przez wioskę przechodził front na zachód, na ich podwórzu znaleźli się Rosjanie, którym ktoś powiedział, że tu mieszkają Niemcy. Wiadomo było, że na zdobytych terenach Rosjanie stosują wobec niemieckiej ludności politykę odwetu. Zrobiło się groźnie. Łucja zdążyła schronić się w piwnicy, na zewnątrz zostali Jan i dzieci. Zaraz zjawili się najbliżsi sąsiedzi. Rosjanie spytali, gdzie tu są Niemcy. „Jacy Niemcy? Przecież to Polacy. Po polsku gadają”. Świadectwa sąsiadów były spójne. „No tak” – skwitowali Rosjanie i poszli dalej.

„Pomimo szlachetnej postawy babci podczas okupacji – mówi Mariusz – mój ojciec był często wyzywany w dzieciństwie od germańców i szkopów. Miał poczucie krzywdy. Czuł się bowiem Polakiem”

W 1947 Łucja przeszła proces rehabilitacyjny, zwalniający ją z odpowiedzialności za podpisanie volkslisty. Przyznano jej znów polskie obywatelstwo.

„Pomimo szlachetnej postawy babci podczas okupacji – mówi Mariusz – mój ojciec był często wyzywany w dzieciństwie od germańców i szkopów. Wiem, że zdarzało mu się płakać z tego powodu. Miał poczucie krzywdy, że coś takiego go spotyka. Czuł się bowiem Polakiem. Z rodzeństwem i ze swoim ojcem rozmawiał przecież zawsze po polsku, tak samo z rówieśnikami. Nie miał żadnych problemów z samoidentyfikacją, miał za to problemy z otoczeniem. Z tego powodu przez całe życie będzie głęboko skrywał swoje niemieckie korzenie. Nawet przed samym sobą. Choć zdobył wyższe wykształcenie, w kwestii swego pochodzenia zastosował klasyczny mechanizm wyparcia – twierdził niezmiennie, że jego matka była… Polką. To nic, że nie znała polskiego. Sercem była Polką!”.

Z babcią Łucją Mariusz porozumiewał się bardzo słabo. W szkole podstawowej uczył się wprawdzie trochę języka niemieckiego, dukał więc coś, a babcia to doceniała. Gdy jednak sama zaczynała mówić, gubił się już po trzecim zdaniu. Mimo to do dziś wspomina ją czule. Jest Polakiem, i zarazem nie wstydzi się przyznać, że jego babka była Niemką.

Fotograf

Bohaterką opowieści Mariusza jest jednak inna osoba z rodziny, ciotka Anita, siostrzenica Łucji. Rodzice Anity oboje byli Niemcami, mieszkającymi na Pomorzu. Ojciec zmarł w młodym wieku, jeszcze przed jej urodzeniem, matka w cztery lata później. Anita będąc sierotą wychowywała się na wsi, u swojej ciotki, razem ze swoim starszym bratem. Chodziła do polskiej szkoły, od dziecka była więc dwujęzyczna.

Na krótko przed wojną młoda Anita postanawia wyuczyć się rzemiosła fotograficznego. Zatrudnia się u polskiego fotografa, właściciela dobrze prosperującego zakładu, jedynego w miasteczku. Fotografowi na imię Marian i jest od Anity starszy o kilka lat.

Wybucha wojna, wkraczają Niemcy, przygraniczny powiat zostaje wcielony do Trzeciej Rzeszy – tę historię już znamy. Marian znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Los jednak okazał się dla niego łaskawy – dziwnym trafem nie ma go na listach Polaków przeznaczonych do eksterminacji. Wolno mu nawet pracować dalej w zakładzie fotograficznym, choć już nie może go prowadzić. Właścicielką i szefową zostaje Anita – Niemka, znająca nieźle rzemiosło. Marian jest teraz jej podwładnym. Mijają okupacyjne miesiące. Między Anitą i Marianem, o czym nikt nie wie, nawiązuje się gorący romans. Zakochują się w sobie bez pamięci.

Niczego nie domyślają się pracownicy zakładu. Czy to takie dziwne, że szefowa i jej doświadczony pracownik zostają w pracy po godzinach? Wojenna machina kręci się w najlepsze, potrzeba wielu ausweisów, a do każdego wymagane jest zdjęcie. Pracy jest w bród. Płyną dni, tygodnie, miesiące. Marian i Anita nabierają coraz większej pewności, że są sobie przeznaczeni.

W rękach gestapo

W lutym 1943 roku miasteczko obiega sensacyjna wieść: Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem! Gazety jednak milczą na ten temat. Gestapo wszczyna śledztwo, by dojść, kto rozpuścił tę pogłoskę. Wyniki śledztwa wskazują na Mariana. Trop jest właściwy. Marian od początku wojny ma odbiornik radiowy, którego posiadanie zabronione jest pod karą śmierci. Z niego dowiedział się o przełomie w zmaganiach wojennych w głębi Rosji. Jest jednak dość sprytny, by radio dobrze ukryć. Gestapo nie znajduje dowodu rzeczowego – są tylko zeznania osób wskazujących na Polaka jako źródło wiadomości. Marian zostaje aresztowany. Jego los jest przesądzony. Czeka go śmierć.

Anita jest przerażona, lecz zdeterminowana. Nie zostawi przecież ukochanego. Jej brat, wiejski sierota bez obojga rodziców, dał się uwieść nazistowskiej ideologii i wstąpił do SS. Znany jest ze szczerej nienawiści do Polaków. Anita podejmuje wielkie ryzyko: wtajemnicza brata w swój problem i prosi go o pomoc. Brat początkowo odmawia, ale Anita nie ustępuje. Błaga. W końcu młody esesman ulega prośbom siostry, widząc, jak jest zakochana. Czyni wyjątek od zasady i, wprawdzie z wielką niechęcią, postanawia jednego Polaka uratować od śmierci. Kontaktuje Anitę z najlepszym w okolicy adwokatem. Ten podsuwa jej następującą linię obrony. Wzmianka o klęsce pod Stalingradem w tym samym mniej więcej czasie, gdy Marian dowiedział o niej się z radia, pojawiła się w pewnej niemieckiej gazecie. Machina propagandowa Goebbelsa nie była, jak się okazuje, doskonała, tama informacyjna czasami przeciekała. Marian, znając trochę język niemiecki, mógł więc dowiedzieć się o klęsce pod Stalingradem nie z radia, lecz z legalnego źródła.

Właścicielką i szefową zakładu zostaje Anita – Niemka. Marian jest jej podwładnym. Mijają okupacyjne miesiące. Między Anitą i Marianem nawiązuje się gorący romans

Pozostało jeszcze jedno – poinformować Mariana, co ma zeznawać podczas przesłuchań na gestapo. Kto to zrobi? Anita! W jaki sposób? Marian zna niemiecki w stopniu niewystarczającym, do sprawnego przesłuchania potrzebny jest więc tłumacz. Anita jako osoba dwujęzyczna, godna zaufania, bo siostra esesmana, do tej roli świetnie się nadaje. Gestapo wyraża zgodę. Podczas przesłuchań, tłumacząc, dziewczyna dyskretnie po polsku informuje Mariana, co ma mówić. A gestapowcom prezentuje po niemiecku ulepszoną przez siebie, „poprawną” wersję odpowiedzi przesłuchiwanego. W rezultacie Marian zostaje uwolniony od zarzutu posiadania radia – i w ten sposób uratowany od śmierci.

Kiedy Mariusz po raz pierwszy usłyszał tę opowieść z ust ciotki Anity, miał siedemnaście lat. Zapytał ją wtedy, czy w trakcie przesłuchania na gestapo nie bała się, że dojdzie do jakiejś wpadki i jej gra się wyda. Żachnęła się tylko: „Przecież oni nic nie rozumieli!” Oni – czyli gestapowcy. Taki już miała charakter, że nie dopuszczała myśli o niepowodzeniu. Nigdy nie okazywała słabości. Emanowały z niej zawsze siła, energia i odwaga. Nie tolerowała wokół siebie mazgajstwa, niezdecydowania, bujania w obłokach. Na koniec przyznała: „Była wtedy wojna. Było ciężko, niebezpiecznie i źle. Ale nasza miłość wynagradzała mi absolutnie wszystko”.

„Ta historia ukształtowała mnie na całe życie – wyznaje Mariusz. – To chyba dzięki niej jako młody człowiek, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników, umiałem czekać na prawdziwą miłość. Nie szukałem łatwych przygód”.

Męski urok Mariana

 Kiedy skończyła się wojna, Marian i Anita pobrali się i rozpoczęli małżeńskie życie. Dla Anity nadszedł czas kolejnej próby. Jej ukochany okazał się donżuanem.

Rodzice Mariusza przez lata nie utrzymywali z kuzynostwem bliższych kontaktów. Ciotkę Anitę i wuja Mariana poznał więc stosunkowo późno, dopiero gdy miał dwanaście lat. Wydawali mu się już ludźmi wiekowymi – mieli koło sześćdziesiątki.

Wuj po wojnie, w innym mieście, miał prywatny, nieźle prosperujący zakład fotograficzny, któremu dał nazwę „Słoneczko”. Nazwa zakładu mówiła wiele o jego właścicielu. Marian zwracał się tak do swoich klientek. Być może kiedyś, w latach młodości, roztaczał wokół siebie zniewalający męski urok. Gdy Mariusz go poznał, czasy te minęły już bezpowrotnie, czego wuj zdawał się w ogóle nie zauważać. W dalszym ciągu łypał na klientki. „Ładna jesteś, słoneczko” – zagadywał, świdrując je wzrokiem.

 

Na śmierć i życie

Wuj dobrze pamiętał brutalną ekonomię wojenną. Na tym urazowym podłożu wykształcił się w nim bałwochwalczy i niereformowalny zachwyt dla gospodarki socjalistycznej – do której się skądinąd, jako „samozatrudniony”, nie zaliczał. Mariusz, będąc w końcowych latach PRL studentem ekonomii, miał z nim wówczas na tym tle stale na pieńku. Gdy argumentował na rzecz gospodarki rynkowej, wuj wpadał w furię.

Był dobrym fotografem. Potrafił dostrzec w człowieku to, co ładne, i przenosił to umiejętnie na papier fotograficzny. Legitymacja, indeks, paszport, dyplom – zrobił Mariuszowi co najmniej cztery udane zdjęcia „identyfikacyjne”. By nie stwarzać wrażenia, iż liczy na darmowe fotografie „w rodzinie”, Mariusz wybierał się najpierw do różnych obcych fotografów. Zawsze jednak w końcu lądował u wuja, bo tylko z jego zdjęć był naprawdę zadowolony. Po prostu wuj miał dar.

Trochę komponował. Jedna z jego kompozycji została nawet uwieczniona na płycie. W czasie wolnym brzdąkał wytrwale na fortepianie. Ciotka chodziła wówczas po domu na palcach. Wuj w oczach ciotki to był ktoś.

W siermiężnych czasach

W gospodarstwie domowym rządy sprawowała ciotka, osoba energiczna i zaradna. Mało powiedzieć zaradna, kuta na cztery nogi! To ona była spiritus movens budowy domku jednorodzinnego, gdy było to jeszcze prawdziwą rzadkością. Dom stanął nieopodal dużych zakładów chłodniczych. Z początku bardzo skromny, powoli rozrastał się przez pączkowanie. W jednym z takich „pączków” zamieszkały sublokatorki, robotnice z pobliskiej chłodni. W latach stanu wojennego i później, kiedy niemal wszystko, co niezbędne do życia, było na kartki, one, ze względu na szkodliwe warunki pracy, dysponowały podwójnym przydziałem mięsa (5 kg miesięcznie na głowę). Nie były w stanie tego przejeść i swoje kartki oddawały ciotce. Mariusz w chudych latach studenckich chętnie odwiedzał ciotkę, bo zawsze mógł tu liczyć na stos kanapek obłożonych pyszną polędwicą.

Podczas kłótni ciotka potrafiła być po męsku brutalna. Czuło się jednak, że za tym parawanem szorstkości i twardości kryje się ktoś życzliwy ludziom i serdeczny

Po 1956 roku ciotka nawiązała kontakty ze swoją dalszą rodziną w Republice Federalnej Niemiec. Często potem odwiedzała swoich krewniaków. Z takich eskapad wracała małym fiatem wypełnionym dosłownie po brzegi, z górą rzeczy na bagażniku. Mydełka fa, dezodoranty rexona, odświeżacze powietrza brise i tym podobne luksusy – w czasach najgłębszej komunistycznej siermiężności dom ciotki Anity wyglądał zawsze jak mały pewex. Jeździła do Niemiec albo sama, albo ze swoją córką, później z wnuczką. Wuj Marian nie był w Niemczech ani razu.

Brat Anity, esesman, zaginął pod koniec wojny. Po wojnie ciotce nie udało się go odnaleźć, mimo że przez lata poszukiwała go wytrwale, przez różne urzędy i Czerwony Krzyż. Przepadł jak kamień w wodę.

Zgrany tandem

Ciotka zawsze tryskała energią życiową, którą mogłaby obdzielić pół ulicy. Podczas kłótni potrafiła być po męsku brutalna. Czuło się jednak, że za tym parawanem szorstkości i twardości kryje się ktoś życzliwy ludziom i serdeczny. Miała po prostu łobuzerski wdzięk. Była typem przecinającym węzły gordyjskie jednym pociągnięciem miecza. No, może raczej tasaka. Wraz z wujem stanowili zgrany tandem. Ona, świetna organizatorka życia domowego, trzymająca ster i kasę, domowy minister spraw zagranicznych i attaché handlowy. On, osobowość artysty, niezły fotograf, typ mało praktyczny, ale dla ciotki zawsze autorytet. Autorytet, który i tak zrobi w końcu to, co ona zechce. Chociaż nie zawsze…

Ciotka chwaliła się dorosłemu już Mariuszowi, jak poradziła sobie z przejawami „upijania się w agresywnym stylu”, jakie zdarzało się wujowi w dawnych czasach. Wyciągał z kredensu talerz od serwisu i tłukł nim z łoskotem o podłogę. Ciotka bez namysłu podejmowała wyzwanie: wyciągała z kredensu drugi talerz i tłukła nim o podłogę jeszcze mocniej, tak by wuj widział, że jego furia nie robi na niej żadnego wrażenia. Wuj sięgał po trzeci talerz i powtarzał milczący atak. Ciotka brała czwarty, wuj piąty. Gdy dobili do dwunastu i amunicja się wyczerpała, wuj kapitulował. Wykończyli w ten sposób kilka serwisów, aż w końcu do wuja dotarło, że taka porcelanowa kanonada nic nie daje, co więcej, że on, jako jej inicjator, jest zawsze z góry skazany na przegraną, co wynikało z nieubłaganą logiką z faktu, iż serwisy mają parzystą liczbę części. I w końcu dał spokój.

O „skokach w bok” wuja Mariusz wie tylko tyle, że były. Prawdopodobnie dość liczne. Szczegółów nie zna – był wtedy zbyt smarkaty, by mówiono przy nim o takich rzeczach. Ela, córka Mariana i Anity, jego daleka kuzynka, zwierzyła mu się tylko kiedyś, że gdy była dzieckiem, cierpiała, współczując matce.

Wesprzyj Więź

***

Marian skończył niedawno dziewięćdziesiąt lat. Nie wychodzi już z domu, większość czasu spędza w fotelu. Niestety popadł w demencję. Wie, jak się nazywa i rozpoznaje najbliższych, ale niewiele więcej. Anita ma osiemdziesiąt pięć lat. Mimo że sama jest już bardzo słaba i ma złamany staw biodrowy, opiekuje się mężem z największą czułością. „To że ojciec jeszcze żyje – powiedziała ostatnio Ela – znów jest zasługą matki”.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007.

Podziel się

1
Wiadomość