rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Postprawda i post-Kościół

Przejście od ery Gutenberga do ery Zuckerberga dokonało radykalnej zmiany w sposobie funkcjonowania autorytetu. Kościół wciąż nie zdaje sobie sprawy z jej konsekwencji.

Zgodnie z definicją oksfordzką, postprawda to stan, gdy „fakty są mniej ważne w kształtowaniu opinii publicznej niż odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań”. To, co było fundamentem prawdy, a więc adaequatio intellectus et rei, czyli zgodność myślenia z rzeczywistością, w stanie postprawdy zostaje zastąpione subiektywną relacją do rzeczywistości, której „prawdziwość” nie jest weryfikowana poprzez zobiektywizowane kryteria, ale wynika przede wszystkim z posiadanych presupozycji, oczekiwań, emocjonalnego stosunku do tego, kto nam tę rzeczywistość relacjonuje.

W stanie postprawdy to ostatecznie odbiorca decyduje o tym, co zostanie przez niego uznane za prawdę. Punkt ciężkości przesuwa się z komunikatu na jego odbiorcę. W odniesieniu do kwestii nauczania i przekazu wiedzy stan postprawdy objawia się przede wszystkim jako zakwestionowanie autorytetu, który wynikałby z obiektywnych, przyjętych powszechnie kryteriów panujących w danej społeczności, także w społeczności eklezjalnej. Postprawda nic sobie nie robi z ekspertów. Postprawda w Kościele niewiele sobie robi z Magisterium Ecclesiae.

Średniowieczny monopol na prawdy wiary

W społeczeństwie wieków średnich, w którym znakomitą cześć stanowili illiterati (nieumiejący czytać i niewykształceni), dla większości jego członków kaznodziejstwo stanowiło jedyny kanał, którym docierało nauczanie Kościoła.

Aron Guriewicz w pracy „Kultura i społeczeństwo średniowiecznej Europy” pisze: „Oddziaływanie kanonistów i teologów na życie codzienne wiernych i na opinię publiczną ustępowało niewątpliwie wpływowi kaznodziejów.  (…) Kazanie było jednym z najważniejszych i najskuteczniejszych środków kształtowania opinii publicznej, a jednocześnie – narzędziem oddziaływania na postępowanie ludzi i świadectwem kształtujących się w społeczeństwie tendencji czy też nastrojów określonych środowisk”. Gdy rosyjski badacz opisuje kwestię społecznego potępienia lichwy, stwierdza: „To oni [kaznodzieje] usprawiedliwiali i rozpalali nienawiść środowisk parafialnych do lichwiarzy”.

Zresztą, nie tylko do lichwiarzy. Jak wiemy, siła kaznodziejskiego oddziaływania była bardzo duża. To przecież średniowieczni predykanci zainicjowali wyprawy krzyżowe. Kaznodzieje byli więc nie tylko władcami dusz, ale także rzeczywistymi kreatorami i panami nastrojów społecznych. Ich przepowiadanie mogło prowadzić zarówno do pokoju, jak i do tumultu czy wojny.

Aby jednak głosić kazania, trzeba było mieć do tego upoważnienie Kościoła, a to łączyło się z przynależnością do stanu duchownego. Zasadniczo kaznodzieja, teolog i duchowny to ta sama osoba. Jak zauważa Krzysztof Bracha w swej monografii o polskim kaznodziejstwie średniowiecznym, „znana z epoki skłonność do porządkowania i klasyfikacji umiejscawia czytających po stronie wiedzy, a słuchających po stronie ignorancji. (…) kaznodzieje i uczeni uzasadniali w najbardziej oczywisty sposób pewien utarty, obecny już w czasach karolińskich, pogląd, który wśród czytających kazał widzieć uczonych, a w gronie słuchaczy laików”.

Średniowieczni kaznodzieje byli nie tylko władcami dusz, ale także kreatorami nastrojów społecznych

Możliwość upowszechniania nauki Kościoła w społeczeństwie w okresie średniowiecza miała swoje określone uwarunkowania natury technologicznej, teologicznej i prawnej. Głoszenie kaznodziejskie było faktycznie jedynym sposobem masowego rozpowszechniania kościelnego nauczania. Było to komunikowanie o rzeczywiście masowym charakterze – trafiało do tłumów, które multiplikowały zasięg przepowiadania. Idee scholarów, kanonistów, wielkich teologów nie docierały nigdy bezpośrednio do wiernych, ale były upowszechniane przez kaznodziejów, chyba że mamy do czynienia z tzw. kazaniem uniwersyteckim, które głosili teologowie akademiccy. W większości jednak masy wiernych były zdane na tzw. kaznodziejów ludowych. Aby dostać się na ambonę, trzeba było mieć święcenia kapłańskie, a nierzadko jeszcze cenzus akademicki.

To dopiero wynalezienie druku uniezależni możliwość głoszenia od konieczności wchodzenia na ambonę, a w konsekwencji także od konieczności posiadania potwierdzenia autorytetu ze strony Kościoła, choćby przez brak święceń kapłańskich. W sensie technologicznym to Jan Gutenberg umożliwił zaistnienie Marcina Lutra.

W tym kontekście pojawiają się jednak także kaznodzieje świeccy albo zakonnicy nieposiadający święceń kapłańskich. Bernard z Tiron (1046-1117), który był pustelnikiem, a swoimi homiliami przyciągał w zachodniej Francji tłumy słuchaczy, pewnemu księdzu, który go zapytał, jakim prawem głosił Ewangelię – odpowiedział, że kwestionowany przywilej uzyskał dzięki umartwieniom. Jak komentuje André Vauchez, „to znamienna odpowiedź, zakłada bowiem, że życie w zgodzie z ewangelią gwarantuje autentyczność głoszonego Słowa i uprawnia do przekazywania go”.

Większość wielkich kaznodziejów ludowych z początku XII wieku ostatecznie otrzymała od papieża licentia praedicandi, co chroniło ich przed zarzutami bezprawnego spełniania urzędu kaznodziejskiego. Co znamienne, „w opinii wiernych swe prawo do mówienia o Bogu zawdzięczali jednak w większym stopniu osobistej świętości niż uregulowaniu statusu kanonicznego”. Tym więc, co ich legitymizowało jako kaznodziejów, nie było ani wykształcenie, ani stan duchowny, ale przede wszystkim osobiste walory duchowe, które były według nich samych wystarczającą racją dla przypisywania sobie prawa do głoszeniu w imieniu już nie Magisterium Ecclesiae, lecz samego Boga.

Technologia postprawdy

Zaproponowane przed chwilą spojrzenie na kaznodziejstwo średniowieczne skłania do sformułowania wniosku, że zaistnienie postprawdy uwarunkowane jest przede wszystkim – jeśli można tak powiedzieć – technologicznie. Oczywiście, herezje, nieortodoksyjne nurty myślenia, nieprawomyślne poglądy – jak wiemy – rodziły się w łonie Kościoła już od dawna, ostatecznie jednak poddane decyzji Magisterium Kościoła zostawały potępione i odrzucane. Trzeba jednak pamiętać, że ze względu na powszechny brak umiejętności czytania, przez wieki popularność tego typu ruchów była ograniczona do skali lokalnej.

Ówczesne „postprawdy” musiały być przekazywane z ust do usta, co siłą rzeczy ograniczało zasięg ich oddziaływania. Medium masowym średniowiecza było kaznodziejstwo, a społeczność świecka de facto nie dysponowała żadnym analogicznym środkiem przekazu. Kaznodzieje byli tymi, którzy kształtowali świadomość religijną, społeczną czy polityczną powierzonych im ludzi. Zaś ich auctoritas – pochodząca od Boga, a potwierdzana przez Kościół – nie była zasadniczo kwestionowana.

Postprawda nic sobie nie robi z ekspertów; postprawda w Kościele niewiele sobie robi z Magisterium

Myślę, że bardzo interesująca byłaby analiza związków i wpływu pojawiających się po kolei mediów na działanie Kościoła, na jego przepowiadanie, rozumienie autorytetu, sprawowanie funkcji nauczycielskiej. Dość powiedzieć, że przejście od ery Gutenberga do ery Zuckerberga dokonało tak radykalnej zmiany w sposobie funkcjonowania autorytetu, że Kościół wciąż nie zdaje sobie sprawy z jej konsekwencji. Media masowe, a już na pewno media społecznościowe, umożliwiły niespotykaną dotąd multiplikację nadawców oraz autorytetów. Media 2.1 (tzw. nowe nowe media) charakteryzują się tym, iż umożliwiają bez mała każdemu, kto ma choćby minimalne możliwości technologiczne (smartfon, komputer i dostęp do internetu) stanie się pełnoprawnym nadawcą, także „nadawcą kościelnym”.

W epoce – nazwijmy ją – Marconiego możliwość bycia nadawcą uwarunkowana była barierą technologiczną, jaką stanowiły dostępność sprzętu radiowego, telewizyjnego, audiowizualnego. Ta bariera dzisiaj – jak wiadomo – nie istnieje. Ograniczenia technologiczno-finansowe były ściśle powiązane z urzędem, autorytetem, władzą, a przynajmniej społeczną bądź komercyjną legitymizacją do posiadania środków masowej komunikacji. W epoce mediów społecznościowych wszystkie te bariery upadają. I – w odniesieniu do internetu – trzeba powiedzieć, że żadne intermatur wzorowane na imprimatur nie jest dzisiaj możliwe. Jakie to ma konsekwencje?

Francuski socjolog religii Jean Paul Willaime wyróżnia trzy zasadnicze  sposoby pośrednictwa (mediacji) w procesie przekazu wiary i nauczania Kościoła: pośrednictwo wspólnotowe – akcentujące rolę formalnej bądź nieformalnej wspólnoty wiary; pośrednictwo instytucjonalne, które możemy także nazwać urzędowym, akcentujące rolę kapłana jako oficjalnego przedstawiciela Kościoła; oraz pośrednictwo mass medialne akcentujące dominującą rolę mediów w przekazie wiary. Oczywiście te trzy sposoby mediacji mogą od siebie współzależeć i we wszystkich trzech przypadkach możemy mieć do czynienia z tym samym podmiotem – wspólnotą Kościoła, w imieniu której głoszą kapłani i która dysponuje mediami. Ale można sobie wyobrazić taką sytuację, gdy autorytet przesunie się do mediów, a sama wspólnota Kościoła, jak też i ci, którzy są jej urzędowymi przedstawicielami, stracą swoją pierwszorzędną rolę w mediacji wiary, czyli w pośrednictwie zbawczym.

Pośrednictwo urzędowe i wspólnotowe może utracić swą pierwszoplanową rolę, a nawet zostać zastąpione przez pośrednictwo medialne. Skutkiem tego jest stan, kiedy – jak pisze Willaime – „kościelne instytucje zostają zastąpione medialnymi strukturami”. W ten sposób łączność z Kościołem zostaje zastąpiona przez łączność z medium albo przynajmniej ta pierwsza zostaje przez tę drugą uwarunkowana. Jak pisze Vincent J. Miller w swoim opracowaniu „Consuming Religion”, pośrednictwo medialne może zarówno wzmocnić, jak i osłabić autorytet i siłę tradycyjnych liderów religijnych. Może też wykreować nowych liderów, niezależnych od wspólnoty, którym zostanie przypisany taki autorytet, jakim niegdyś obdarzano biskupów, kapłanów czy kaznodziejów. W ten sposób tworzy się e-Magisterium albo jakaś „nowa hierarchia”.

Papież z Facebooka

Postprawda w Kościele zakwestionowała dotychczasowy status i rolę autorytetu nauczającego. Posłuszeństwo, które przez wieki było mechanizmem warunkującym jego funkcjonowanie, co oczywiście dokonywało się z różnym skutkiem, ustępuje miejsca upodobaniu.

Nie będzie niczego odkrywczego w stwierdzeniu, że polscy katolicy dzielą się na tych, co lubią i tych, co nie lubią papieża Franciszka. I choć pewna ambiwalencja postaw pojawiła się już w przypadku papieża Benedykta XVI, to w odniesieniu do jego następcy ujawniła się w o wiele większym zakresie. Jeśli wobec papieży sprzed Jana Pawła II istotnym elementem budującym autorytet był jedynie fakt spełnianego urzędu, o tyle w przypadku Karola Wojtyły został on wzmocniony raczej niekwestionowanym walorem jego polskości. Przy późniejszych papieżach obiektywny fakt sprawowania urzędu staje się wręcz drugorzędny wobec subiektywnych wrażeń, relacji, emocji, stosunku do samej osoby. Nie chcę powiedzieć, że dawni papieże nie mieli osobowości. Ich osobowość jednak bywała zamykana i ograniczana przez urząd, osobiste refleksy ich osoby docierały w postaci zmitologizowanych kwiatków.

Być może następnego papieża „wybierze Facebook”, bo najważniejszy będzie tzw. odbiór?

Z papieżem Franciszkiem jest zupełnie inaczej. To nie urząd determinuje i kształtuje Franciszka. To on sam kształtuje urząd i sposób, w jaki jest sprawowany. Siłą rzeczy budzi to u wiernych emocje, kształtuje relacje wobec niego, polaryzuje postawy, prowadzi do entuzjazmu, chłodnej akceptacji bądź odrzucenia. Taki jest koszt ostatecznego porzucenia sedia gestatoria i czerwonych trzewików. Także nominacje kardynalskie pokazują, że to nie miejsce na geograficznej mapie się liczy, nie tradycyjne kardynalskie stolice, lecz człowiek, który na którejś z nich siedzi (albo na jakiejkolwiek innej, nawet jako biskup pomocniczy).

Być może więc następnego papieża „wybierze Facebook”, bo mniej ważne będą kryteria, które można by zobiektywizować, a ważniejszy stanie się tzw. odbiór, a więc nie tyle kompetencje danej osoby, co jej popularność.

Kościół autorytetów i opinii

W epoce postprawdy nauczanie Kościoła musi się zmierzyć ze zdaniami i opiniami, które oparte są nie tyle na wiedzy teologicznej i znajomości nauczania, ile na emocjonalnej relacji do tegoż nauczania.

Współcześnie widać to bardzo dobrze choćby w odniesieniu do debaty na temat stosunku do uchodźców i roli Kościoła w przezwyciężeniu kryzysu emigracyjnego. Choć nauczanie papieża Franciszka jest w tej kwestii jednoznaczne, to – na przykład w Polsce – jest ono dość powszechnie odrzucane, czego powodem wydaje się nie tyle znajomość problemu, co raczej niechęć do rzekomego „lewactwa” papieża z Argentyny, którego rozumienie Ewangelii nie jest akceptowane.

Niektórzy wierzą bardziej egzorcystom niż biskupom i teologom

Takie wybiórcze akceptowanie nauczania, warunkowane bardziej emocjami niż wiedzą, widać także w odniesieniu do kwestii egzorcyzmów. Przykładem może być problem tzw. spowiedzi furtkowej, która w Polsce została formalnie zakazana, skądinąd jednak wiadomo, że część egzorcystów i wiernych się z tą decyzją nie zgadza. Osoby przywiązane do tej praktyki wierzą bardziej egzorcystom niż biskupom i teologom.

Można zaryzykować stwierdzenie, że istnieje nawet „równoległe nauczanie egzorcystów”, które jest przez wielu chętnie przyjmowane. Ich autorytet wynika z tego, że przecież mają bezpośredni kontakt z tym, co nadprzyrodzone i zdarza się, że rozmawiają z samym diabłem. Podobnych reakcji można by się spodziewać w przypadku ewentualnego odrzucenia objawień w Medjugorju. Autorytet „widzącego” może zostać przedłożony ponad autorytet biskupa czy samej Stolicy Świętej. Przecież biskupi mają „tylko” sakrament, a widzący – bezpośrednie objawienie. Urząd jako narzędzie weryfikacji i obiektywizacji przestaje się liczyć.

Od Kościoła do klubu

Wesprzyj Więź

Obserwując współczesny Kościół, można dojść do konkluzji, że średniowieczny podział na litterati i illiterati, wiedzących i niewiedzących, uczonych i prostaczków odszedł w zupełne zapomnienie. Dzisiaj – także w Kościele – chyba wszyscy chcą być litterati, wiedzący i uczeni. Czy to źle?

Obrażanie się na rzeczywistość byłoby wielkim błędem. Sytuacja ta jest zapewne dużym wyzwaniem dla Kościoła, dla rozumienia autorytetu, sprawowania władzy i głoszenia prawd wiary. Pytanie, które trzeba sobie postawić, dotyczy kwestii fundamentalnych, bo natury Kościoła. A brzmi ono tak: kiedy postprawda staje się w Kościele herezją eklezjalną, to znaczy kiedy zaczyna stawać się fundamentem czegoś, co już Kościołem nie jest?

Przed wieloma laty kard. Joseph Ratzinger pisał: „Tam (…) gdzie decydującymi czynnikami są wola i osobiste pragnienie, tam rozdarcie dokonuje się już w punkcie wyjścia, ze względu na wielość i przeciwstawność upodobań. W wyniku podobnych wyborów ideologicznych powstają kluby, kręgi przyjaciół, partie, ale nigdy nie Kościół będący poza wszelkimi podziałami i jednoczący ludzi w pokoju z Bogiem. Zasadą, w oparciu o którą powstaje klub, jest osobiste upodobanie, ale zasadą, na której wznosi się Kościół, jest posłuszeństwo wezwaniu Pana”. Postprawda rodzi post-Kościół.

Podziel się

2
1
Wiadomość

Artykuł zachęca, by rozwinąć go o fragment dotyczący konsekwencji teorii McLuhana o tym, że forma kształtuje przekaz. Jaki nowe media mają wpływ na głoszone za ich pośrednictwem wartości? Chyba ich nie “stabilizują”, czynią ich zakorzenienie płytkim. Kto wie, czy głęboki i długotrwały kryzys, który co jakiś czas nadchodzi nie zdmuchnie tych wartości, a zostaną stare wspólnoty zakorzenione w realu. Prof.Barbara Stanosz, nieżyjąca już nestorka ateistów polskich zastanawiała się kiedyś, czemu w historii ludzkości da się zaobserwować większą trwałość wspólnot zawiązanych wokół religii niż innych spraw.