rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Sprezentować siebie. Rozmowa z ojcem Wacławem Oszajcą

Ojciec Wacław Oszajca na Powązkach w Warszawie 3 lipca 2020. Fot. Jakub Halcewicz

Dzięki Wcieleniu nie da się pomyśleć o Bogu bez świata. On zawsze przychodzi z ludźmi i w ludziach.

Damian Jankowski: Czym jest poezja?

Wacław Oszajca SJ: Poezja jest wtedy, gdy dany tekst pomoże czytelnikowi wypowiedzieć to, co on sam przeżywa. Piszący, dziwnym trafem mają umiejętność powiedzenia tego, co wtedy przeżywają, a to się później okazuje przydatne innym, którzy powiedzą: „Przecież ja myślę tak samo jak on, tylko nie potrafiłem tego powiedzieć!”.

Sam zresztą już w rok po święceniach zacząłem odczuwać brak języka. Nie wszystko da się przecież powiedzieć na ambonie. Chciałem mówić własnym językiem. Wtedy zacząłem coś pisywać. Gdy opublikowałem pierwsze wiersze, zaczęło wyglądać na to, że będzie to jeden z moich sposobów komunikowania się.

Porozmawiajmy o możliwościach języka. Już w wierszu „Życiorys” – otwierającym debiutancki tomik „zamysł” – napisał Ojciec: „ufają mi tylko słowa/ ale im również sprawiam zawód”. Różewicz pisał: „słowa zostały zużyte/ przeżute jak guma do żucia”, zaś „palec na wargach/ mówi nam/ że przyszedł czas/ na milczenie”. Miłosz natomiast przyznawał, że „dogmaty są o pięć centymetrów za wysoko”. Jak sobie poradzić z tym kryzysem języka religijnego?

– Z wykształcenia jestem teologiem, a nie polonistą. Już na podstawowym kursie teologicznym powiedziano mi, że o Bogu możemy orzekać albo przez negację (kim On nie jest), albo przez uwznioślanie naszych terminów i pojęć (Bóg jest naj…), albo też przez porównanie – Bóg jest jak. I to dobrze oddaje możliwości języka, również poezji.

Tabernakulum naszego Boga obejmuje całą rzeczywistość

o. Wacław Oszajca

Udostępnij tekst

Jednak sam język poetom, kaznodziejom i dogmatykom nie wystarczy. Leszek Kołakowski mówił, że ksiądz, który nie ma wiary, to choćby znał wszystkie chwyty retoryczne i był nie wiadomo jakim mówcą, nie będzie autentyczny, bo niczego nie ma do przekazania. Tak samo poetka Anna Kamieńska ładnie powiedziała, że co nie jest życiorysem, nie jest poezją. To nie znaczy, że wiersz w skali jeden do jednego odwzorcowuje przeżycia pisarzy, zapewne nie. Po pierwsze, to niemożliwe, bo słowa często nie przylegają do naszych odczuć, a po drugie – dysponujemy narzędziem komunikowania, medium, które nie jest nasze.

Co to znaczy?

– Język jest oddzielnym bytem, żywym, bo się zmienia. Nigdy do końca nie wiemy, co mówimy, jak to zostanie odebrane. I dotyczy to nie tylko poetów.

Dlatego, jeśli pyta mnie Pan o język religijny, to wymaga on uwspółcześnienia. Jako katecheci i kaznodzieje wyrządzamy potężną krzywdę dzieciom i dorosłym, posługując się językiem technicznym. Takie słowa jak „łaska”, „sakrament”, „przebaczenie”, „zbawienie”, „ekumenizm”, „ewangelizacja” nic już dziś nie znaczą. Dla fachowców to język czytelny i zrozumiały. I oni mogą godzinami na ten temat rozmawiać. Ale jeśli się wejdzie z takimi terminami na ambonę, to nic z tego nie wyniknie.

W chrześcijaństwie ani na chwilę nie możemy zapomnieć, że mamy do czynienia z Chrystusem – żywym człowiekiem. Wszystko więc zależy od naszej relacji z Nim. Co to znaczy „głosić Chrystusa”? Nie dość, że wyrażenie to jest kalką z nie naszego języka, pewnie z greki albo z łaciny, to jeszcze, siłą rzeczy, nic nam nie mówi. Lepiej powiedzieć „opowiem o Chrystusie” – tak jak opowiadam komuś o mojej Mamie, o kimś kogo kocham – to zupełnie co innego! Trzeba by tak opowiadać dzieciom o Bogu, aby one Go polubiły, nabrały do Niego zaufania. Później w okresie dorastania będą miały się o kogo oprzeć.

Zamiast tego mamy straszny bałagan. Mianowicie, odmieniamy np. „zmartwychwstanie” przez wszystkie przypadki. A przecież to jest tylko środek do celu. Celem Chrystusa nie było zmartwychwstanie.

Może to Ojciec rozwinąć?

– Zapominamy, że słowo „śmierć” jest obciążone realiami czasu. Jezus został posłany, mówiąc językiem biblijnym, żeby tutaj być. Śmierci nie rozumiano wówczas jako fragmentu życia, tylko jako jego absolutny koniec. A tu okazuje się, że Jezus żyje. Pociąga to za sobą poważne konsekwencje. Jego śmierć pokazuje nam, że coś takiego jak śmierć nie istnieje. I to właśnie jest zmartwychwstanie!

Tak samo jest z „łaską” – a może w tym przypadku trzeba by wrócić do języka biblijnego i mówić o życzliwości Boga, o Jego przychylności ludziom? Zamiast o „nowej ewangelizacji” może trzeba by mówić, że chodzi o współczesną ewangelizację. Ale teraz znowu – „ewangelizować” pojmuje się jako kazania, misje, nauczenie Biblii itd. Wcale nie o to chodzi! Głosić Dobrą Nowinę to – nie mniej ni więcej – sprawić, że człowiek, który żyje w strachu, tego strachu się pozbędzie, człowiek, który płacze, zostanie pocieszony, który głodny, dostanie jeść itd. Głoszenie Ewangelii to przede wszystkim czyn, a nie słowa. Ale jak się sprowadzi całe kaznodziejstwo na płaszczyznę słów, to będziemy mieli tylko słowa, słowa, słowa…

Dochodzi do tego sklerykalizowanie kościelnych struktur w Polsce (a przecież klerykalizm, według papieża Franciszka, jest grzechem). Ks. Adam Boniecki ostatnio przyznał, że zbudowaliśmy sobie wygodny katolicyzm, który nie ma za wiele wspólnego z dynamizmem wiary.

– To prawda, że stworzyliśmy sobie wygodny Kościół i boimy się krytyki, konfliktu, mało tego, ulegamy presji – trzęsiemy się ze strachu, co powiedzą ludzie. A przecież nie o to chodzi! Nie będziemy mogli dojść do żadnych przekonań bez dyskusji, bez konfliktu, bez pytań itd.

Owszem, możemy uprawiać moralistykę i kazuistykę na ambonie. To skutkowało, dopóki Kościół był instytucją gwarantującą ład społeczny, jak to było jeszcze do niedawna w katolicyzmie kultury agrarnej, gdzie cała społeczność wymuszała na ludziach chodzenie do kościoła. Nie do pojęcia było, żeby do niego nie pójść. To się jednak skończyło. Jeśli dziś chcemy formować mentalność chrześcijan, nie da się tego już – dzięki Bogu – zrobić inaczej niż poprzez dialog między ludźmi wolnymi.

W wywiadzie dla „Kontaktu” z 2012 roku przywoływał Ojciec myśl Karla Rahnera, że sacrum to Bóg, zaś wszystko inne jest profanum. Zastanawiam się, na ile dziś w Polsce obserwujemy powrót języka religijnego, tyle że w dziwacznym wymiarze. Sfera profanum wchodzi w obszar sacrum. Przykład pierwszy z brzegu – paradowanie rządowych polityków podczas uroczystości kościelnych i wygłaszanie tam polityczno-partyjnych mów.

– Jeśli widzę polityków afiszujących się ze swoim katolicyzmem w kościele, to mam prawo, jako współwyznawca, oczekiwać, że będą zachowywać się zgodnie z nauką społeczną Kościoła. I że będą pamiętać o tym, co mówi papież Franciszek: państwo nie może być wyznaniowe, bo takie państwa źle kończą. Mam także prawo oczekiwać od nich, że będą rozumieć – nawet w kwestii tak drażliwej, jak aborcja – że są też obywatele w tym kraju, którzy mają inny pogląd. Ważne, by nikt nie poniżał drugiego, który idzie za własnym sumieniem.

Rahner dał mi klucz do zrozumienia tego, co się dzieje w relacji sacrum i profanum, gdzie rzeczywiście jedynie Bóg jest sacrum, natomiast wszystko inne jest tą rzeczywistością, w której sacrum się objawia, ukazuje, jest dla mnie dostępne. Nic na tym świecie, poza Bogiem, nie jest zatem świętością – co w ludziach jest święte, zawsze pochodzi od Boga.

„tak jestem wierzący/ gdyż wierzę/ że nigdy nie zdmuchniesz/ żadnego/ najbardziej głupkowatego uśmiechu/ i że diabła za taki grymas na twarzy/ gotów jesteś zbawić” – pisze Wacław Oszajca, poeta. Sięgnijmy znowu do jednego z późnych poetyckich wyznań Miłosza: „(…) kiedy z litości dla innych błagałem o cud,/ Milczały, jak zawsze, i niebo, i ziemia”. Pytanie do Ojca Oszajcy jako duszpasterza – jak sobie poradzić z milczeniem Boga i ze złem, które często nas otacza?

– Szarpałem się i szarpię dalej z tym pytaniem… Pytanie „skąd zło?” (unde malum?) jest mądre, jednak nie ma na nie satysfakcjonującej odpowiedzi.

To jedno z pytań, które jest ciekawsze niż odpowiedź?

– Tak. Można na dwojaki sposób do tego podejść. Po pierwsze, skoro nie ma odpowiedzi, to nie ma sensu się tym zajmować, pytanie jest źle postawione. Jeśli tak, to nie obchodzi mnie skąd zło i co tam Bóg ma z tym wspólnego, nie zajmuję się tym zagadnieniem, jest ono dla mnie czymś pustym, nie wartym zainteresowania.

Z drugiej strony jednak – i to za tym optuję – jeśli jest pytanie, musi być odpowiedź. Bo mówiąc za Miłoszem, nie umiemy żyć w fantasmagorii, nie da się. Jeśli zatem ta odpowiedź jest tylko cząstkowa, to już jest coś! Nie mogę mieć wszystkiego, dobrze mieć choć trochę.

Co w ludziach jest święte, zawsze pochodzi od Boga

o. Wacław Oszajca

Udostępnij tekst

Można też ten brak jednoznacznej odpowiedzi potraktować jako załamujący człowieka i spychający go w czarną rozpacz, a można też odbierać go jako coś, co daje nadzieję. Widać, że w tym pytaniu przekraczamy możliwości umysłu i serca. Nie musi jednak z tego wynikać, że za tym horyzontem nie ma już nic.

Tylko żebyśmy w międzyczasie nie zatracili powagi grzechu i zła. Przed tym ostrzegał Kołakowski, byśmy nie dorobili się największego grzechu, czyli grzechu niewinności. Jeśli do tego dojdziemy, to po drodze pozbędziemy się też odpowiedzialności.

„Nie mam się z czego spowiadać” – zapewne i Ojciec słyszy czasem takie słowa.

– To może być prawda! Większość z tego, o czym ludzie mówią w konfesjonale, to jest sprawa na rozmowy duchowe, na poradnictwo, przegadanie tematu, na katechezę, a nie na konfesjonał. Ludzie za grzech uważają to, co grzechem często nie jest: ktoś przestaje mówić pacierze, różańce – ma tego dość, nawet do kościoła mu się nie chce iść i uważa, że stracił wiarę. Przeciwnie, to jest dobry moment, żeby po dorosłemu odkryć swoją więź z Bogiem.

No dobrze, tylko jak to zrobić?

– Trzeba by zreformować cały system funkcjonowania parafii, żeby księża byli właściwie tylko od kwestii duchowych – tak jak to Benedykt XVI przypomniał nam w Warszawie w 2006 roku – i scedowali dla świeckich trzy czwarte swojej roboty.

Cudownie by zrobiło, gdyby to nie ksiądz czy katechetka przygotowywali dzieci do sakramentów, tylko rodzice. Przy naszym kościele jezuitów mamy parafię francuskojęzyczną i właśnie tak to się odbywa – rodzice przygotowują dzieci do pierwszej komunii, a rodziców ksiądz. Rodzice i księża zbierają się oraz omawiają, jak podejść do sprawy, gdzie występują trudności itd. Rodzice, dzięki dzieciom, dorastają do pełniejszej świadomości Kościoła i Pana Boga.

Starsze pokolenie narzeka, że młodzież odchodzi od Kościoła, ale może paradoksalnie potrzebny jest każdemu taki „skok w niewiarę”, tzn. zweryfikowanie tego, co dotychczas uznawałem za swoją wiarę, a co tak naprawdę wiarą nigdy nie było?

– Jeśli narzekamy, że Kościół się wyludnia, że powołań mniej, to najpierw zapytajmy, czy to jest dzieło diabła czy Pana Boga. To wcale nie jest takie proste! A może nas, księży, jest w Polsce za dużo i przez to Kościół jest tak sklerykalizowany? Zresztą, jak mówił Franciszek, sklerykalizowanie kochają nie tylko księża, ale świeccy jeszcze bardziej. Świetnie ma się u nas myślenie typu: „wpuszczę księdza po kolędzie, dam kopertkę, do kościoła tak sobie pochodzę trochę, dzieci ochrzczę, czego ode mnie chcecie?”.

Papież Franciszek i ojciec Wacław Oszajca
Papież Franciszek i ojciec Wacław Oszajca 7 grudnia 2016 r., podczas audiencji w auli Pawła VI. Jako kapelan Warszawskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Sclerosis Multiplex o. Oszajca towarzyszył pielgrzymce chorych na stwardnienie rozsiane do Rzymu.

Jednak pytania typu: „czy w moim życiu jest Bóg?”, „czy ja sam w niego wierzę?” muszą paść, jeśli zależy nam na dojrzałym chrześcijaństwie.

– Zgadzam się, ale one nie padną w tak zorganizowanym Kościele, dopóki w centrum zainteresowania nie jest Pan Bóg, tylko człowiek; dominuje myślenie: lepiej się Panu Bogu nie narażać, można poprosić o pomoc, a nuż pomoże.

To przecież myślenie magiczne…

– Dokładnie. Znowu odwołajmy się do Rahnera, który mówił, że nie ma takiego Boga, który będzie nam kołysał dzieci, żeby nie płakały. Nie ma Boga doczesnego bezpieczeństwa.

To zresztą jeszcze lepiej ujął o. Walter Ciszek SJ, który z zapałem pojechał kiedyś nawracać Rosję. Oczywiście, zaraz go do ciupy wsadzili. Wtedy napisał w jednym z listów, że jego modlitwy ani wiara nie mogą zmienić rzeczywistości, w której się znalazł. Natomiast jeśli coś odmieniają, to jego nastawienie. Dodajmy jeszcze przykład zamordowanego na Majdanku księdza Emiliana Kowcza, który pisał do swojej żony (był grekokatolikiem), żeby nie starała się o jego uwolnienie, bo tu jest jego parafia, jest jej potrzebny, Pan Bóg przysłał go do tego obozu.

Tak może powiedzieć człowiek, który rzeczywiście na pierwszym miejscu stawia Boga. Polega to na tym, że idę tam, gdzie wcale mi nie pilno, a nie na tym, że teraz ja znajdę sposób na Pana Boga, i będę go posyłał, żeby to czy tamto sprawił.

Magia jest wtedy, gdy człowiek sądzi, że ma takie narzędzia, które są w stanie sprawić, że bóstwo będzie na jego usługach. Jeśli znam właściwą formułkę, we właściwym czasie ją wypowiem, to bóstwo spełni to, co obiecało. W religii tak to nie działa – między Bogiem a człowiekiem jest dialog, rozeznawanie, dochodzenie, czy to, co się dzieje, jest czy raczej nie jest od Pana. Powinno się to odbywać zawsze ze świadomością, że diabła z aniołem bardzo łatwo pomylić. Człowiek religijny jest mniej pewny swojego Boga niż człowiek o mentalności magicznej.

Dodajmy, że człowiek religijny powinien być też świadomy dramatu życia. Napisał Ojciec w jednym z biblijnych felietonów: „W naszym życiu Betlejem zbiega się z Golgotą, a gorzkie żale – z pasterką”. Można oczywiście posłużyć się infantylizację i mówić, że „Jezus jest odpowiedzią”, zaś wspólnotowość to najważniejsza cecha chrześcijaństwa. Nie uciekniemy jednak ostatecznie od tego, że – jak mówił Kołakowski – każde życie jest w pewnym sensie porażką.

– Władysław Tatarkiewicz w traktacie „O szczęściu” napisał, że człowiek szczęśliwy jest zarazem zawsze trochę smutny. Jako uzasadnienie podaje przykład z tabliczką czekolady – ja sobie ją jem, a w tym czasie inni ludzie giną z głodu i powinienem mieć tego świadomość.

A co do Kołakowskiego, to mówi on, że owszem, życie ludzkie bez względu na to udane, czy nie, byłoby zawsze porażką, gdyby nie istniało królestwo Boże, czyli, jak rozumiem, nie byłoby tego, co nazywamy wiecznością, niebem, sacrum. Trudno o tym mówić na ambonie i katechezie, dlatego grzeszymy infantylizacją treści biblijnych, albo wpadamy w błąd biblicyzmu.

Na czym on polega?

– Wygląda to tak, że ksiądz w kazaniu zaczyna powtarzać własnymi słowami Ewangelię, do tego dołącza najczęściej jeszcze moralizatorstwo. Powstają wtedy zdania w stylu: święty Józef był cieślą, robił konfesjonały, w związku z tym trzeba iść do spowiedzi. Można by jeszcze sporo wymieniać tych błędów.

Jak by im zaradzić?

– Trzeba słuchać ludzi, rozmawiać z nimi, czytać poważne książki, czytać nie jedną gazetę, słuchać nie tylko jednego radia, oglądać nie jedną telewizję, choćby się one reklamowały jako jedyny Boży głos w naszym domu. Anglikański prymas Anglii Justin Welby powiedział, że kaznodzieja, wchodząc na ambonę, powinien w jednej ręce trzymać Biblię, a w drugiej gazetę. Czyli znać Pismo i znać życie, wiedzieć np. ile kosztuje bochenek chleba na jego ulicy.

O tym, o czym dziś rozmawiamy, powinno się mówić klerykom już na studiach: na homiletyce i na katechetyce. Trzeba by dokładnie przyjrzeć się jak te studia wyglądają.

Może jest też tak, że w przepowiadaniu brakuje takiej kategorii jak zwyczajne „nie wiem”? Nie udzielić odpowiedzi jest lepiej niż udzielić łatwą, banalną odpowiedź na trudne zagadnienie.

– Gdzieś zatraciliśmy poczucie tajemnicy, doznanie, że to, co się dzieje, jest wielkim misterium. Na szczęście trochę zaczynają nam, teologom, doskwierać wyniki nauk matematyczno-przyrodniczych. To ładnie Kołakowski podsumował, że na całym świecie gasną światła oświecenia i scjentyzmu, jeśli się gdzieś dobrze trzymają to w seminariach duchownych i w teologii. Ubzduraliśmy sobie, że teologia może być taką samą nauką jak matematyka, jak nauki ścisłe czy nauki humanistyczne. Nie może!

Musimy też wciąż pamiętać, że w chrześcijaństwie jest tylko jeden kapłan, Chrystus, wszyscy natomiast są kapłanami w tym sensie, że On działa przez nas w tym dzisiejszym świecie. Ale my się boimy Jezusa wpuścić do teraźniejszości – wolimy go trzymać w przeszłości i przyszłości. Dla nas Bóg „kiedyś był” i „kiedyś będzie”.

Co roku śpiewamy w kolędzie, że Bóg się rodzi. Cynik mógłby zapytać: i co z tego?

– Nie ma jednej odpowiedzi. Myślę, że najważniejszym sensem tych Świąt jest – znowu posłużę się Kołakowskim – to, że w tym, co czasowe, objawia się to, co ponadczasowe.

W związku z tym Betlejem to nie szopeczka, wołek, osiołek. Nawet nie te anioły fruwające, nie tylko Maryja, która lula Jezusa i stary Józef. W Bożym Narodzeniu odsłania się tajemnica rzeczywistości.

Można by powiedzieć, że Święta mają wymiar ponad kosmiczny, sięgający poza wszelkie horyzonty, mówiący o tym, że w tej rzeczywistości, która jest, dokładnie w takiej jaka jest, działa Bóg i że więź Stwórcy ze stworzeniem jest nie do rozerwania.

Dzięki Wcieleniu nie da się pomyśleć o Bogu bez świata. Ignacy z Loyoli ładnie to ujął, że należy zatem szukać Boga we wszystkim i ponad wszystkim. Czyli On jest tu i jest ponad, jest Kimś odrębnym, ale to nie znaczy, że oddzielonym od rzeczywistości. Domem Boga nie jest jakieś niebo, rozumiane przestrzennie gdzieś ponad ziemią! Mieszkaniem Boga jest jego dzieło, czyli wszechświat. Gdybyśmy tylko potrafili to pokazać…

Jak to zrobić?

– Bardzo dobrą intuicję odnajdziemy na ikonach i w pieśniach Kościoła. Tam zostało pokazane, skąd przychodzi Jezus – z łona kobiety i z łona ziemi (grota). Mamy w jednej z pieśni adwentowych taki wers: „Niech się otworzy ziemia i zrodzi Zbawiciela”.

Okazuje się zatem, że Bóg nie spada z żadnego nieba, tylko przychodzi z wnętrza rzeczywistości. Tabernakulum naszego Boga nie jest wyłącznie mniej lub bardziej złotą i szczelną skrzynką, ale obejmuje całą rzeczywistość.

Ostatnio przy okazji 6 grudnia w mediach społecznościach można było zobaczyć wciąż powracające „katolickie memy”, które wyśmiewały się z Mikołaja z reklam coca-coli, uznając go za kogoś fałszywego. Kultura popularna pomaga czy utrudnia przeżywanie Świąt? Przecież filmy świąteczne nie mówią wprawdzie o Bogu, ale opowiadają o bliskości, a to już dobry trop.

– Oczywiście, że tak! A my zamiast rozglądać się za sprzymierzeńcami, musimy wszędzie szukać wrogów. Udajemy mądrych – no bo ten nasz Mikołaj to był w mitrze i z pastorałem! Po pierwsze, wcale nie mamy pewności, że on tam w ogóle był. Po drugie zaś, jeśli nawet był, to mamy takich ludzi dobrych w każdej religii i w każdym światopoglądzie. Zatem: przyjechał na reniferach – niech będzie; na skuterze – nie szkodzi. To żaden problem.

Czy jednak jest coś, co Ojcu przeszkadza, gdy patrzy Ojciec na współczesne świętowanie?

– Szkoda mi, że zabiliśmy coś bardzo ważnego – ponadwidzialny wymiar Świąt. Przecież to jest przesilenie zimowe, wraca słońce, czyli wraca życie! Poprzednie pokolenia były o wiele mądrzejsze od naszego. W kręgu prasłowiańskim świętowano podczas Wigilii święto zmarłych. Kutia to jest przecież potrawa kultyczna. Puste miejsce było dla zmarłych jeszcze w mojej rodzinnej wsi. Nikt tam nie mówił, że to dla Pana Jezusa czy dla gościa, który zabłądzi pod naszą strzechę.

Wieczerza wigilijna to była liturgia przy stole, łamano się chlebem. Ten wymiar, niestety, gdzieś się zagubił. To już jest tylko rodzinne spotkanie, wyprane z głębszych treści, które wiązały całą rzeczywistość, świat żywych i zmarłych. Mało tego, także pozostałe stworzenia brały udział w uczcie – opłatkiem częstowano krowy, konie, owce, powiadamiało się pszczoły, że narodził się Chrystus itd.

Nie mówię, żeby do tego wszystkiego wracać, ale dlaczego przy wigilijnym stole nie przywołać zmarłych, nie wyjąć albumu ze zdjęciami? Dlaczego ludzie mają dusić w sobie tęsknotę za tymi, którzy, jak się to mówi, odeszli? A skąd znowu ta pewność, że odeszli? Przecież nie odeszli, skoro są z Bogiem, który przecież jest z nami. Dlaczego nie pozwolić zmarłym ożyć choćby w ten symboliczny sposób? Widzę jednak, że teraz w miastach w Święta ludzie chodzą na cmentarz.

Jak jeszcze można ocalić Boże Narodzenie, czyli sprawić, by przebiło się do ludzkiej świadomości?

– Można by inny chwyt zastosować – zastanowić się, co tak właściwie obchodzimy. To tak naprawdę nie jest jakieś „Boże Narodzenie”. Lepiej gdybyśmy uświadomili sobie, że to są urodziny Jezusa z Nazaretu, konkretnego człowieka, który okazał się być Kimś znacznie więcej. Kołakowski mówił, że nie wie, czy Chrystus był Bogiem. Ale jeśli kiedykolwiek na tym świecie żył Boży człowiek – dodawał – to był Nim właśnie On.

Poza tym, to co zabija w tej chwili te nasze Święta to pewnego rodzaju sprytny wybieg – myślę o szaleństwie prezentów: co kupić, jak to później oddać, jak to spieniężyć? A może dalibyśmy sobie z tym spokój, bo najfajniejszym prezentem powinno być to, że jesteśmy ze sobą, dajemy swój czas, swoją obecność i nie zajmujemy się czymś innym, tylko wreszcie możemy pogadać. Łatwiej jest kupić to czy tamto i mówić: „Masz, ciesz się i podziękuj mi”. Trudniej sprezentować siebie.

Może to jest właśnie klucz? Święta są przecież antropocentryczne. Skoro Bóg stał się człowiekiem, to teraz „nic, co ludzkie nie jest mi obce”, akceptuję wszystko to, co składa się na życie ziemskie, zaczynam to doceniać.

– To są święta akceptacji, tak jak Pan mówi. Akceptacji stworzenia. Nie jesteśmy manichejczykami, choć akurat manicheizm ma się wciąż dobrze w Kościele. On ciągle odżywa dlatego, że tak jest nam wygodnie z wielu względów. Wówczas łatwo innych od siebie odsunąć, łatwo zbudować sobie twierdzę, łatwo gardzić wszystkimi, bo nie odpowiada się za drugiego człowieka. „Kainie, gdzie jest twój brat?” – to pytanie już nas nie dotyczy.

Bo chyba postawiliśmy zaporę: jesteś bliźnim, ale…

– Ale to i tamto. Wtedy mamy to, co obecnie dzieje się z naszym stosunkiem do uchodźców. Czy nam się chce, czy nam się nie chce, w te Święta powinno być przypomniane, że tych troje – Jezus, Maryja, Józef – to uchodźcy. Przy Narodzinach byli też obecni cudzoziemcy, którzy lepiej od ogółu zrozumieli, co się dzieje. Myślę o Mędrcach. Nawet jeśli są postaciami fikcyjnymi, to przynoszą pewną ważną informację, jeśli się uważa, że Pismo jest jednak natchnione – spotkali Pana, bo wybrali się w drogę.

Optymizm może zatem mógłby wynikać właśnie z tego, że trzeba stale wyruszać w drogę? Nie tylko Boże Narodzenie, ale też samo chrześcijaństwo wydaje się wciąż czekać na odkrycie.

– Najważniejsze jest jeszcze przed nami. Żeby jednak poznać przyszłość, trzeba dobrze posmakować teraźniejszości. To jest możliwe pod warunkiem, że człowiek nie zaniedba rozumu i serca, nie będzie bał się marzyć, wiedząc że spełnienie nastąpi, aczkolwiek nie w tym, co czasowe. Wtedy uroczystość Narodzenia Pańskiego nie będzie kwestią kilku godzin. Jan Paweł II, gdy był w Betlejem, mówił, że Boże Narodzenie trwa zawsze i wszędzie.

Wesprzyj Więź

Dodam, że byłoby źle, gdybyśmy przy Świętach wcale nie zadbali o stół i dom, to się wszystko da szczęśliwie połączyć. Proroctwo mówiące o nowej ziemi i nowym niebie to przecież uczta! Więc jeśli czegoś się trzeba bać, to tego, że jak człowiek tutaj nie nauczy się ucztować, to się będzie w niebie nudził.

Może zatem puentą niech będą słowa z „Dziadów” Mickiewicza: „Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”.

– Słusznie! Nie można dotrzeć do Boga chrześcijan, jeśli się nie pamięta, że On nie jest samotnikiem, po pierwsze bowiem sam w sobie jest Trójjedyny, a po drugie – zawsze przychodzi z ludźmi i w ludziach. O tym właśnie przypominają Święta.

Wacław Oszajca SJ – ur. 1947, duchowny katolicki, jezuita, teolog, poeta i publicysta. Autor tomików: „Zamysł”, „Z głębi cienia”, „Mnie się nie lękaj”, „Zebrane po drodze”, „Żeby nie spłoszyć” i „Odwrócona perspektywa”. Od 1995 do 2006 roku redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”. Od 2009 roku publikuje cotygodniowe felietony biblijne w „Tygodniku Powszechnym”.

Podziel się

5
Wiadomość