Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Polska praworządność rewolucyjna? Trzy sceny z roku 1794

Ignacy Łopieński, portret Tadeusza Kościuszki (1915)

Postać naczelnika Kościuszki i dzieje powstania, któremu przewodził, są bardzo dobrym punktem odniesienia dla naszych debat o granicach władzy, sprawności państwa i praworządności.

Obecny czas nie sprzyja refleksjom historycznym. Jesteśmy w tym roku świadkami tak wielu historycznych wydarzeń dziejących się „tu i teraz”, zarówno w skali lokalnej, jak i globalnej. Szkoda, bo spojrzenie na aktualne konflikty i dylematy z takiej właśnie, historycznej, perspektywy mogłoby wnieść wiele świeżości.

Cicho na przykład w przestrzeni publicznej o Tadeuszu Kościuszce, który został ogłoszony przez Sejm patronem roku. Myślę tymczasem, że postać naczelnika i dzieje powstania (czy raczej rewolucji, jak częściej nazywano je w 1794 roku), któremu przewodził, są bardzo dobrym punktem odniesienia dla naszych debat o granicach władzy, sprawności państwa i praworządności. Naczelnik i uczestnicy insurekcji musieli sobie w dramatycznych okolicznościach odpowiadać na pytania takie same jak my dziś: Jak daleko może sięgać władza jednostki? Czy „wola ludu” rzeczywiście stoi ponad prawem? Kto powinien a kto nie powinien oceniać wyroki sądowe? I wreszcie, gdzie są granice ingerencji polityki w prawo? Postaram się, na przykładzie kilku „rewolucyjnych” scen, pokazać, jak nasi przodkowie w roku 1794 próbowali na te pytania odpowiedzieć.

Scena 1. Kościuszko na krakowskim rynku. Doktryna samoograniczenia

Nikt chyba, kto przeżył choć chwilę fascynacji historią naszego kraju, nie odmówiłby propozycji, aby znaleźć się na rynku krakowskim 24 marca 1794 roku. Możemy sobie tylko wyobrazić poruszenie, jakie panowało tego dnia w naszej dawnej stolicy. Wojsko stojące na baczność przed bohaterem wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, tłumy rozentuzjazmowanych mieszczan wiwatowały na jego cześć, wznosząc wolnościowe i niepodległościowe okrzyki. Z wydarzeniem tym wiązany jest najczęściej krótki tekst przysięgi, jaką Najwyższy Naczelnik powstania złożył „wobec Boga całemu Narodowi Polskiemu”. Jednak zapomina się zwykle, że jest ona pokłosiem innego, znacznie dłuższego, a prawnie bardziej doniosłego tekstu – „Aktu powstania Obywatelów, Mieszkańców Województwa Krakowskiego”. To połączenie wzniosłej historycznej analizy tragicznej sytuacji Rzeczypospolitej z tekstem normatywnym wyznaczającym ramy ustroju powstania.

Kościuszko zachował się niekonsekwentnie. Od początku powstania nalegał na prędkie, ale praworządne i zgodne z procedurami karanie zdrajców. Kiedy zaś to wreszcie nastąpiło, postawił się w roli suwerena, zmieniającego wyroki sądowe

Stanisław Zakroczymski

Udostępnij tekst

„Obieramy i uznajemy niniejszym aktem naszym Tadeusza Kościuszkę za najwyższego i jedynego Naczelnika i rządcę całego zbrojnego powstania naszego”. O tym zdaniu najczęściej się zapomina, a wskazuje ono na bardzo silny demokratyzm powstania. To prawda, że nikt wcześniej nie przeprowadził „wyborów na naczelnika” (wszakże koncepcja insurekcji powstała w ramach grupy spiskowej), znamienne jednak, że autorzy tekstu (główną rolę odegrał Hugo Kołłątaj) doszli do wniosku, że należy podkreślić oddolną legitymację jego władzy. Ewidentnie zresztą nie była ona uzurpacją, gdyż przez całe powstanie nie spotykamy żadnych prób podważenia przywództwa zwycięzcy spod Racławic.

Jakie konsekwencje miał taki przepis? Wystarczy sięgnąć po kolejne akapity aktu. Okazuje się, że choć Tadeuszowi Kościuszce obywatele przyznali wielką władzę (m.in. samodzielny wybór powstańczego rządu, Rady Najwyższej Narodowej) oraz dowództwo nad armią, nie była to jednakże władza nieograniczona. Kluczowe są punkty 11, 12 i 13. Pierwszy z nich jest ostrzeżeniem skierowanym wobec „tymczasowych od nas ustanowionych władz”, aby nie uchwalały „żadnych takowych aktów, któreby stanowiły konstytucję narodową”. To ograniczenie władzy Naczelnika i rządu co do zakresu decyzji, które mogli podejmować. Punkt 13 jest bodaj jeszcze bardziej intrygujący. Zobowiązuje bowiem te organy, „ażeby przez częste odezwy do narodu nauczali go o prawdziwym stanie interesów jego, nie tając ani łagodząc najnieszczęśliwszych wypadków”. To niesłychanie nowoczesny punkt, dziś w doktrynie prawa nazywany nieraz jako „prawo do informacji”. Widać, że „lud” powołujący swoje władze nie chciał być odtąd jedynie adresatem ich zarządzeń, ale „współgospodarzem” wydarzeń i decyzji.

Co chyba jednak najważniejsze, wprowadzono coś na kształt politycznej odpowiedzialności Kościuszki i jego współpracowników. Bardzo dokładnie oznaczono moment, w którym wygasa ich mandat „kiedy kraj polski od obcego żołnierza (…) będzie oswobodzony i całość granic jego zabezpieczona zostanie”. Wówczas „naród” miał „w reprezentantach swoich” odebrać sprawę z „dzieł i postępków władz doczesnych”, a także stanowić o „przyszłej swojej i późnych pokoleń szczęśliwości”.

Jakie wnioski można wyciągnąć z tej pobieżnej analizy? Niewątpliwie Kościuszko i jego współpracownicy szukali, podobnie jak my dzisiaj, kompromisu między państwem sprawnym i rządnym (zupełnie niezbędnym zwłaszcza w warunkach wojennych), a jednocześnie takim, w którym wola polityczna jednostki jest w precyzyjny sposób ograniczona. Ta próba pogodzenia ognia z wodą była niezwykle ciężka, o czym za chwilę się przekonamy.

Scena 2. Warszawska ulica. „Wola ludu” z bronią w ręku

Był ciepły, wiosenny dzień 8 maja, kiedy powstańczą Warszawę opanowało iście rewolucyjne wrzenie. Z jednej strony po stolicy rozchodziły się pogłoski, że zbliżają się rosyjskie wojska, z drugiej rozsiano plotkę jakoby król Stanisław August planował opuścić miasto. Sytuacja wymknęła się spod kontroli Radzie Zastępczej Tymczasowej, sprawującej w imieniu Kościuszki władzę w stolicy. Tak zwani „polscy jakobini”, radykalny odłam powstańców, zdołali zdobyć „rząd dusz” i wpłynąć na największy ludowy autorytet, Jana Kilińskiego, który na czele wielkiej demonstracji przedstawił władzom czteropunktowe żądania, spośród których najbardziej kontrowersyjne domagało się, aby jeszcze tego samego dnia odbył się proces targowiczan więzionych przez władze insurekcji. RZT początkowo próbowała uciszyć sprawę, ale pod naciskiem zdeterminowanego tłumu, stawiającego szubienice na Rynku Starego Miasta i przed Kościołem Bernardyńskim (dziś św. Anny), musiała ustąpić.

Następnego dnia, po trzygodzinnym pokazowym procesie, skazano na śmierć przez powieszenie za zdradę ojczyzny biskupa inflanckiego Józefa Kossakowskiego, hetmana wielkiego koronnego Piotra Ożarowskiego, marszałka Rady Nieustającej Józefa Ankwicza oraz hetmana polnego litewskiego Józefa Zabiełłę. Mimo zabiegów króla i nuncjusza apostolskiego (który, wedle słów Kilińskiego, wraz z niektórymi przedstawicielami kleru próbował uczynić bp. Kossakowskiego „drugim św. Stanisławem”), wszystkie wyroki pospiesznie wykonano, wśród złorzeczeń nieprzebranych tłumów.

Podobna sytuacja powtórzyła się niecałe dwa miesiące później. 27 czerwca do Warszawy doszła wieść o poddaniu wojskom rosyjskim przez gen. Wieniawskiego Krakowa, miejsca wybuchu powstania. Mieszkańcy stolicy oczekiwali lada dzień na uderzenie wojsk pruskich, więc byli szczególnie podatni na propagandę jakobińską, która przedstawiła upadek Krakowa jako efekt nieudolnych rządów powstańczej prawicy. Kazimierz Konopka, jeden z najradykalniejszych działaczy, miał krzyczeć na okopach: „Podatki opłacacie, ofiary składacie, a żołnierz nagi, zaś zdrajce we wszystko opływają”.

Rozruchy przybrały na sile. Następnego dnia tłum wtargnął na obrady Rady Najwyższej Narodowej i zażądał od niej jak najrychlejszego ukarania „osadzonych w więzieniu a przekonanych o zdradę kraju”. RNN tym razem nie udało się opanować sytuacji. Tłum pod przywództwem działaczy jakobińskich wywlókł z więzień i powiesił m.in. biskupa wileńskiego Ignacego Massalskiego czy kasztelana przemyskiego Antoniego Czetweryńskiego, ale także, co wzbudza tym większą zgrozę, zupełnie niewinnego urzędnika sądowego Józefa Majewskiego, który nie chciał mu wydać przenoszonych papierów urzędowych.

Potoczna pamięć tych wydarzeń, jeśli w ogóle istnieje, przeważnie miesza je ze sobą. Mówi się, lub pisze ogólnie o „wieszaniu zdrajców”. Rzeczywiście, w obu przypadkach doszło do publicznych egzekucji oczekiwanych i dokonywanych przez mieszkańców Warszawy. Faktycznie, za każdym razem były efektem żądania mas ludu wobec władz powstania. Jednakże o ile w przypadku 8 maja, zostały one poparte wyrokami sądowymi i wykonane w majestacie prawa, o tyle 29 czerwca ulice Warszawy były świadkami ludowego samosądu. Przekroczono cienką granicę, za którą kończą się rządy prawa, a zaczyna anarchia i rewolucja, w najczarniejszym tego słowa znaczeniu.

Scena 3. Sąd rewolucyjny. Między literą prawa a duchem czasu

Dlaczego w ogóle do tego doszło? Niewątpliwie kluczowe znaczenie miały konflikty wewnątrz cywilnych władz powstania urzędujących w Warszawie. „Prawica”, reprezentowana przez Józefa Wybickiego czy prezydenta stolicy Ignacego Zakrzewskiego, próbowała trzymać w ryzach społeczne napięcia i nie dopuszczać do bardzo gwałtownych rozliczeń z targowicką przeszłością. „Jakobini” zaś, na czele z Hugo Kołłątajem, twierdzili, że bez oczyszczenia i realnej zmiany społecznej niemożliwy jest triumf powstania. Dodatkowo oliwy do ognia dolewała nieobecność jedynego wspólnego autorytetu, Kościuszki, który z małymi przerwami przebywał na froncie i Warszawą zarządzał korespondencyjnie. W efekcie, nie udało się przeprowadzić sprawnych i rzetelnych procesów najpoważniejszych targowiczan, którzy znaleźli się w rękach powstańców.

Kościuszko na wydarzenia czerwcowe zareagował błyskawicznie i niezwykle ostro. Już 1 lipca „Gazeta Rządowa” opublikowała jego „odezwę do ludu Warszawy”, w której wskazuje na obcą inspirację rozruchów społecznych („skryte i złośliwe duchy w zmowie z nieprzyjaciółmi naszymi obłąkały was”) i wzywa do przyspieszenia procesów zdrajców ojczyzny. Nade wszystko jednak jego odezwa jest peanem na cześć praworządności. Największą zbrodnią uczestników rozruchów jest, zdaniem Naczelnika, „zgwałcenie praw powagi i świętości”. Tekst zaś kończy się patetyczną konstatacją: „Kto prawom posłuszny bydź nie chce, ten niewart wolności!”.

W późniejszym urzędowym opisie zdarzeń z ostatnich dni czerwca, Rada, zgadzając się, iż procesy nie były organizowane tak szybko jak powinny, zwraca uwagę, że „nie mogła zezwolić na żądanie przeciwne prawu, uwłaczające powadze sądów i oczywistym przymusem każące świętość ich wyroków”. Znów więc nacisk kładziony jest na praworządność i wierność procedurom jako kluczową wartość zarządzania powstaniem.

W sierpniu sam Kościuszko stracił jednak cierpliwość wobec Sądu Najwyższego Księstwa Mazowieckiego, który, przez „zbyt długie prawnictwa formy” nie był w stanie uporać się z sądzeniem zdrajców stanu. Równocześnie więc rozwiązał tę instytucję i powołał Sąd Kryminalny Wojskowy, złożony z wojskowych prawników związanych z obozem radykalnym. Najważniejszymi postaciami był jego szef, gen. Józef Zajączek, i zastępca, gen. Gabriel Taszycki. Sąd ten, ku przerażeniu kręgów zachowawczych z królem na czele, energicznie zabrał się do pracy i już 9 września skazał na śmierć bp. Wojciecha Skarszewskiego, konsyliarza konfederacji targowickiej.

Wyrok wojskowego trybunału jest pełen inwektyw. Nie przeczytamy w nim, że biskup „został mianowany konsyliarzem konfederacji targowickiej”, on „wcisnął na konsyliarza targowickiego spisku”. Nie „agitował” za konfederatami, a „bezwstydnie ich wychwalał”. Wreszcie Sąd przekonuje, że poprzez podpisanie sojuszu z Moskwą „naród wolny i nigdy niepodległy, jak gdyby w hołdowniczy zamienił i swym czynem do tego przyłożył się” i nazywa biskupa „odrodnym synem ojczyzny”. Oprócz tego hierarcha uznany został za winnego  krzywoprzysięstwa wobec Konstytucji 3 maja oraz przyjmowanie korzyści majątkowych (m.in. złotego krzyża!) w zamian za wypełnianie rosyjskich poleceń.

Zaraz od momentu skazania król (przekonany, że to on może być następy w kolejce na szafot) i nuncjusz apostolski podjęli wszystkie możliwe kroki, aby biskupa ocalić. Prośbą i groźbą starali się trafić do Kościuszki, aby go ułaskawił. Ten uległ w ostatniej chwili, już po zdjęciu ze Skarszewskiego sakry biskupiej, gdy podążał wśród tłumu na miejsce kaźni. W Warszawie znów zapanowała konsternacja, gen. Taszycki zrezygnował z funkcji, krzycząc: „Patrzyłem na Ciebie jak na republikanina, a Ty przemówiłeś do nas ustami despoty”. Nigdy więcej nie zapadł już żaden wyrok w sprawach targowickich.

Wesprzyj Więź

Czy Naczelnik podjął dobrą decyzję? Z jednej strony z dzisiejszej perspektywy, a zarazem z punktu widzenia nauki chrześcijańskiej, musimy uznać, że tak, gdyż ocalił ludzkie życie. Z politycznego punktu widzenia zachował się jednak niekonsekwentnie. Jak widzieliśmy wyżej, od początku powstania nalegał na prędkie, ale praworządne i zgodne z procedurami karanie zdrajców. Kiedy zaś to wreszcie nastąpiło, postawił się w roli suwerena, zmieniającego wyroki sądowe, czym niewątpliwie osłabił wolę walki ludu Warszawy i jego wiarę w wymiar sprawiedliwości.

Warto studiować dzieje pierwszego polskiego powstania i instytucji rewolucyjnego państwa. W przeciwieństwie do analogicznego państwa we Francji, te miało ambicje być nie tylko sprawne i demokratyczne, ale również praworządne. Jak widzimy, było to zadanie trudne i nie zostało zrealizowane. Doświadczenia te mogą być dla nas dobrą nauczką i chronić zarówno przed zbyt sztywnym przywiązaniem do procedur, jak i ich rozmyślnym pomijaniem.

Przeczytaj też: Jakób Szela i czarna baśń

Podziel się

Wiadomość