Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Smoleńsk i etos służby państwowej

10 kwietnia 2017 r. w Warszawie. Obchody 7. rocznicy katastrofy smoleńskiej. Fot. P. Tracz / KPRM

Czy można się wyrwać z zaklętego kręgu wrogości i czy dobro wspólne naprawdę istnieje?

Słynne jest stwierdzenie Jerzego Giedroycia, że Polską wciąż rządzą dwie trumny – Piłsudskiego i Dmowskiego. Ostatnio wiele osób wyrażało obawy, żeby teraz Polską nie zaczęła rządzić kolejna trumna – Lecha Kaczyńskiego.

A ja powiem: niech nami rządzą trumny ofiar smoleńskiej katastrofy – a ściśle mówiąc: ich jedność w różnorodności! Tak jak te trumny stały obok siebie, tak jak nazwiska i fotografie wszystkich ofiar sąsiadowały ze sobą – tak niech naszym myśleniem o sprawach społecznych rządzi świadomość, że są sprawy, które Polaków łączą, niezależnie od przekonań politycznych, aktualnych sojuszy i sympatii ideowych. Niech nie rządzą nami ci (niestety, liczni) publicyści i ci (mniej liczni, tylko na razie?) politycy, którzy wybiórczo powołują się na tragicznie zmarłych, by mobilizować własnych stronników do walki z wrogami kierującymi się, jakżeby inaczej, wyłącznie złą wolą. Niech wspólnota ofiar i żałoby przypomina nam, że nie wolno w bieżącej walce politycznej zawłaszczać tego, co ogólnonarodowe – ani patriotyzmu, ani mordu katyńskiego, ani smoleńskiej katastrofy.

Niech rządzi nami taka właśnie wizja Polski – bardziej wspólna, bardziej solidarna. Owszem, jest ona lepsza od tej codziennej, jest nieco wyidealizowana, ale właśnie takie powinny być wizje, jeśli mają mobilizować do działania. Niech żal po tak tragicznie przerwanym życiu 96 osób nie stanie się jedynie bierną pamięcią, lecz skłoni do kontynuowania dobrych stron działalności ofiar katastrofy.

Lech Kaczyński był pierwszym urzędującym prezydentem RP, który udał się z wizytą do synagogi

Zbigniew Nosowski

Udostępnij tekst

Chciałbym, żeby Polska w przyszłości miała prezydentów, którzy będą potrafili kontynuować tradycje Polski jagiellońskiej, tak jak czynił to Lech Kaczyński. Jego wizja polskości była kulturowa, a nie etniczna. Nieprzypadkowo to on był pierwszym urzędującym prezydentem RP, który udał się z wizytą do synagogi, zapraszał polskich Żydów do Pałacu Prezydenckiego na zapalanie świec chanukowych, a przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich na modlitwy ekumeniczne w kaplicy prezydenckiej. Chciałbym, żeby następni prezydenci Rzeczypospolitej byli z podobną sympatią postrzegani jako sojusznicy w tak różnych krajach jak Izrael, Litwa, Ukraina czy Gruzja. Chciałbym, żeby pragnęli – tak jak Lech Kaczyński – Polski silnej, by aktywnie działali w naszym regionie Europy, by pielęgnowali tradycje patriotyczne (pamiętna defilada!) i pamięć historyczną (program „Przywracanie pamięci”, wyróżniający nieznanych bądź zapomnianych bohaterów walk o wolność i suwerenność Polski, w tym Sprawiedliwych wśród Narodów Świata). Nie chcę, rzecz jasna, przez to powiedzieć, że ta prezydentura nie miała słabych stron i minusów. Piszę o tym, co warto kontynuować.

Niech rządzi Polską etos urzędnika państwowego, którego uosobieniem byli Tomasz Merta, Andrzej Przewoźnik czy Janusz Krupski. Wszyscy niezwykle kompetentni, uczciwi, ponadpartyjni, gotowi do ciężkiej pracy i poświęceń. Wszyscy także traktowali służbę państwową jako formę realizacji powołania chrześcijańskiego. Merta – integralny konserwatysta i zarazem człowiek prawdziwie otwarty, współtwórca cennego licealnego podręcznika wiedzy o społeczeństwie „Z demokracją na ty”, wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego w rządach PiS i PO, generalny konserwator zabytków. Przewoźnik – od 1992 r. sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, człowiek-instytucja, strażnik polskiej pamięci narodowej, na którym spoczywała odpowiedzialność i za ceremonie w Katyniu, i za cmentarz Orląt we Lwowie, i za pomnik w Jedwabnem.

Najmniej znany z tej trójki, całkowicie niesłusznie, to Janusz Krupski. Człowiek krystalicznie uczciwy, nieszukający swego. Legenda opozycji – weteran podziemnego ruchu wydawniczego. To on sprowadził do Polski jeden z pierwszych powielaczy. To jego porwali, oblali żrącym płynem i porzucili w lesie esbecy z tej samej ekipy, która później zamordowała ks. Jerzego Popiełuszkę. Wraz z miłością do swojej żony Joanny, „zaraził się” jej pasją przyjaźni z osobami upośledzonymi umysłowo. W wolnej Polsce był m.in. wiceprezesem Instytutu Pamięci Narodowej i przegrał jednym głosem konkurs na prezesa. Został kierownikiem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, bardzo cenionym przez (wybrednych w takich sprawach) kombatantów. Był ojcem siedmiorga dzieci. Jego pogrzeb stał się dla mnie wyjątkowym świadectwem wiary w to, że dobro, jakie człowiek czyni, sięga poza śmierć.

Rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski odnajdywał się równie dobrze wśród intelektualistów, z którymi uwielbiał dyskutować, jak i w otoczeniu młodzieży na Przystanku Woodstock czy z ubogimi podczas olbrzymiej warszawskiej wigilii dla bezdomnych, którą zorganizował po raz pierwszy w grudniu 2009 r. Jego inicjatywa przyczyniła się do rozwiązania kryzysu wokół nominacji bp. Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego. Na jego prośbę uczestniczyłem wtedy w komisji badającej zgromadzone w IPN akta dotyczące ks. Wielgusa. Jednym z najciekawszych owoców jego szerokiej działalności pozostanie internetowy serwis codziennikprawny.pl, czyli „Wszystko, co każdy o prawie wiedzieć powinien”.

Człowiekiem wyjątkowej dobroci, mądrości i skromności był ks. Roman Indrzejczyk. Zadań, które pełnił, starczyłoby na kilku księży. W dwóch parafiach z wielkim oddaniem proboszczował po ok. 20 lat (Pruszków-Tworki, a potem warszawski Żoliborz). Był zapalonym katechetą (do śmierci w szkole muzycznej na Żoliborzu), krajowym i warszawskim duszpasterzem służby zdrowia, przyjacielem opozycjonistów w PRL niezależnie od orientacji politycznych, inicjatorem oddolnej parafialnej współpracy ekumenicznej polsko-holenderskiej, opiekunem duchowym Stowarzyszenia Pokoju i Pojednania „Effatha”, przewodnikiem górskim i duszpasterzem PTTK, kapelanem żołnierzy AK „Żywiciel” i szczepu 305 ZHP. Najbliżej znałem go jako wieloletniego członka, a przez kilka lat wiceprzewodniczącego Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Zasłynął jako gospodarz unikalnej na skalę światową uroczystości – w jego parafii gromadzili się wyznawcy judaizmu i chrześcijaństwa na modlitwę z okazji żydowskiego święta Simchat Tora, czyli Radość Tory. A najchętniej mówił o sobie, że jest zwykłym księdzem…

Ks. Indrzejczyk zginął jako kapelan prezydenta RP. Historia jego powołania do pełnienia tej funkcji ma znaczenie także dla głównego wywodu tego artykułu. Ks. Roman był już wtedy na emeryturze, przestał być proboszczem. Po zwycięstwie wyborczym prezydent-elekt Lech Kaczyński spotkał się z kard. Glempem. Poprosił wtedy o mianowanie kapelanem ks. Indrzejczyka, od lat zaprzyjaźnionego z rodziną Kaczyńskich, mieszkającą na Żoliborzu. Zaskoczony prymas odpowiedział: „Ale to taki lewicowy ksiądz”. Prezydent: „I o to właśnie chodzi”… W rzeczy samej ks. Roman nie był lewicowy, lecz po prostu otwarty na wszystkich. I takiego właśnie człowieka chciał mieć przy sobie prezydent jako duchowego opiekuna.

Można by w ten sposób długo jeszcze pisać o wszystkich ofiarach katastrofy. Wymieniłem jedynie tych, których znałem najbliżej.

Wesprzyj Więź

Tadeusz Szawiel pisze, że żałoba narodowa była doświadczeniem tego, jacy jesteśmy, a nie tylko, jacy bywamy. Wielu bojowych publicystów usiłuje nas przekonać, że jest całkowicie odwrotnie: jedynie od wielkiego święta bywamy bardziej zjednoczeni i solidarni, a normą jest walka i egoizm. Mimo silnego rozczarowania debatą po tragicznej katastrofie, staję po stronie nadziei.

Kwietniowa solidarność Polaków wydaje mi się doświadczeniem na tyle mocnym, że trwałym. Nawet gdyby obecnie również politycy ulegli presji, wskrzeszając język wykluczenia, niechęci lub agresji, to i tak to doświadczenie wspólnoty pozostaje jako trwały punkt odniesienia i kiedyś ponownie ujawni się społecznie. Podczas żałoby przekonaliśmy się bowiem dobitnie, że można się wyrwać z zaklętego kręgu wrogości, że dobro wspólne naprawdę istnieje, że jedność nie kłóci się z różnorodnością.

Fragment tekstu „Kwietniowa solidarność”, który ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 5-6/2010

Podziel się

1
Wiadomość

Nie negując tamtego kwietniowego doświadczenia i ostatniego zdania z Pańskiego artykułu, nadzieja okazała się płonna. Po siedmiu latach od tamtych wydarzeń, mamy już nie rów podziału, ale przepaść, i w jakże wielu wypadkach, wrogość zamiast wspólnoty. Jakby tego było mało owo pęknięcie podzieliło także nasze rodziny i przyjaciół. Prawie “tęsknię” za komuną gdy z tymi samymi ludźmi byłem we wspólnocie, a dziś jej największym osiągnięciem jest rozmowa o pogodzie. Każdy z nas jest w jakimś stopniu za to odpowiedzialny, ale tak bardzo brakuje kogoś z autentycznym autorytetem, który donośnym, z serca idącym głosem, powiedziałby: ” Przekażcie sobie znak pokoju”. I na koniec tej krótkiej refleksji słowa noblisty:” Jak blisko śmierć musi przejść obok nas, by człowiek zrozumiał swój los”. Niestety, nic nie wskazuje, abyśmy zrozumieli, choć podzielam Pańską nadzieję, że może kiedyś taki dzień nadejdzie.

To wszystko prawda, co Pan napisał. Ale tamto doświadczenie WSPÓLNEJ kwietniowej solidarności też było realnie prawdziwe. I bardzo mocne. Owszem, nadzieja okazała się płonna – ale nie wstydzę się jej, nie żałuję.